12.02.2017, 16:20 UTC
jostyn Tulkaion patrzył.
To niedobre określenie. On... chłonął.
"Szmaragdowy Cień", jego poobijana Cobra, mknęła pchana samą bezwładnością przez kosmiczną Czerń. Dwieście ton metalu, plastiku i odrobiny materii organicznej oświetlanych delikatnie słabym światłem dwóch gospodarzy tego miejsca, bliźniaczych gwiazd wirujących wokół siebie w grawitacyjnym uścisku. Przed kilkoma dniami jedna z nich napoiła zawsze głodny "Cień" odrobiną swej rozgrzanej materii.
Do następnego skoku jednak nie doszło.
Jostyn wyłączył większość systemów pokładowych i w niemal absolutnej ciszy zakłócanej jedynie jego oddechem patrzył na potwora wypełniającego swym szkarłatem niemal całą już przednią szybę kokpitu.
Pętla Barnarda.
Monstrualne, chorobliwie przekrwione oko spoglądające na niego równie uważnie, jak on spoglądał na nie. Takie miał przynajmniej od jakiegoś czasu coraz bardziej natrętne wrażenie.
Czerń najwyraźniej pochłaniała już jego umysł. Uśmiechnął się krzywo do tej myśli. Szaleństwo mogło zgładzić jego wewnętrzne demony.
Nawet gdy nie patrzył w tę stronę, czuł na sobie spojrzenia Oka. Czuł jego zew. Czuł groźbę czającą się w jego źrenicy.
Nie musiał tam lecieć. W rzeczy samej: ostatnie pół roku spędził na dryfowaniu przez próżnię, zmuszając się do przełykania coraz bardziej wstrętnych syntetycznych posiłków, nie wykonując żadnego skoku.
Ale nie zdołał zawrócić. Nie potrafił.
Oko krzyczało do niego obietnicą.
Tulkaion nie miał pojęcia jaką.
To niedobre określenie. On... chłonął.
"Szmaragdowy Cień", jego poobijana Cobra, mknęła pchana samą bezwładnością przez kosmiczną Czerń. Dwieście ton metalu, plastiku i odrobiny materii organicznej oświetlanych delikatnie słabym światłem dwóch gospodarzy tego miejsca, bliźniaczych gwiazd wirujących wokół siebie w grawitacyjnym uścisku. Przed kilkoma dniami jedna z nich napoiła zawsze głodny "Cień" odrobiną swej rozgrzanej materii.
Do następnego skoku jednak nie doszło.
Jostyn wyłączył większość systemów pokładowych i w niemal absolutnej ciszy zakłócanej jedynie jego oddechem patrzył na potwora wypełniającego swym szkarłatem niemal całą już przednią szybę kokpitu.
Pętla Barnarda.
Monstrualne, chorobliwie przekrwione oko spoglądające na niego równie uważnie, jak on spoglądał na nie. Takie miał przynajmniej od jakiegoś czasu coraz bardziej natrętne wrażenie.
Czerń najwyraźniej pochłaniała już jego umysł. Uśmiechnął się krzywo do tej myśli. Szaleństwo mogło zgładzić jego wewnętrzne demony.
Nawet gdy nie patrzył w tę stronę, czuł na sobie spojrzenia Oka. Czuł jego zew. Czuł groźbę czającą się w jego źrenicy.
Nie musiał tam lecieć. W rzeczy samej: ostatnie pół roku spędził na dryfowaniu przez próżnię, zmuszając się do przełykania coraz bardziej wstrętnych syntetycznych posiłków, nie wykonując żadnego skoku.
Ale nie zdołał zawrócić. Nie potrafił.
Oko krzyczało do niego obietnicą.
Tulkaion nie miał pojęcia jaką.
