DAEE Ewent "BOSKA UCIECZKA"
#11
- Nie obraź się, ale bredzisz.

Kolejny cios spadł na spodziewającą się dokładnie tego ofiarę, a mimo to człowiek i tak niemalże złożył się na pół.

- Przysięgam! To szczera prawda! - pospieszną wypowiedź przerwało ciche plaśnięcie wyplutej krwi. - Dobrze wiesz, że bym cię nie okłamał.

Cichy pomruk, który przy dużej dozie optymizmu możnaby uznać za śmiech, przetoczył się echem po pustej ładowni.

- Obrażanie mnie niewiele ci pomoże, a obaj doskonale wiemy, że okłamał byś mnie nawet gdybym spytał o drogę do kibla.

- Ale gdybym nie próbował, to byś mnie nie szanował - posiniałe policzki nieznacznie wydęły się w uśmiechu.

- W tej przeżartej syntolem głowie zrodziła się jakaś myśl? I to jeszcze taka, że bym cię szanował? Musiałbym cię nie znać i być ślepym, a do tego jeszcze głuchym. Gadaj co chcę wiedzieć, bo wrócimy do znanej ci już formy przesłuchania.

- Oj Shah, tortury nie są skuteczną metodą otrzymania wiarygodnych informacji - krótkie szarpnięcie głową zrzuciło długie włosy z czoła na ich prawowite miejsce na karku. - Co innego wytwory współczesnej chemii.

- Przysięgam na Żywe Światło Gwiazd, jeszcze raz w jakikolwiek sposób zasugerujesz, że za działkę zaczniesz sypać, to pożegnasz się z jakimś kawałkiem swojego ciała.

Przez moment zapadła grobowa cisza, urozmaicana jedynie nierównym oddechem, chrapliwie wychodzącym ze złamanego nosa.

- Ja naprawdę nie wiem o kim ty mówisz. Nie znam typa. W ży...

Niespodziewany hałas przerwał kolejną litanię kłamstw.

- Zabieraj te łapy blaszanko! Idź na przegląd czy coś! - dało się słyszeć zachrypiały głos, gdy tylko grodzia otworzyły się i dwie postacie weszły do przestronnej hali. - Nie macie prawa mnie przetrzymywać, wy federalistyczne świnie!

- Sir, udało się znaleźć kolej...

- Widzę, dziękuję Arczi - skinął głową w kierunku posłusznego droida. - Nie spodziewałem się tyłu znajomych na raz - nagły kopniak przewrócił skutego człowieka. - Mówiłeś, że lecisz sam!

Powalona postać uśmiechnęła się niewinnie, jednocześnie próbując wstać, co wyraźnie jej nie wychodziło. Podłoga była wygodnym i tymczasowo dość bezpiecznym miejscem, ale pozbawienie się świadomości sytuacyjnej było warte więcej, dlatego obolałe mięśnie i nadwyrężone kości dawały z siebie wszystko, by umożliwić pobitemu choć spojrzeć na sytuację.

- O żesz kur... Shah... - szept dotychczas wrzeszczącego zdawał się głośniejszy niż niedawne krzyki. Mężczyzna był średniego wzrostu, z lekkim brzuszkiem, w prastarym, granatowym skafandrze, z narzuconą polarową kurtką o odcieniu gnijącej marchwi. Na twarzy z parodniowym zarostem pojawiły się pierwsze, drobne kropelki zimnego potu.

- We własnej osobie. Widzę nie spodziewałeś się naszego ponownego spotkania - paskudny uśmiech odsłonił perliste zęby wraz z kłami i teraz pilot przypominał bardziej pumę szykującą się do skoku, by przegryźć gardło przerażonej ofierze. - W sumie ja też, ale zobacz jaki ten los przewrotny...

- Shah, spokojnie, przecież wszystko jest w porządku, a to były tylko interesy, nic osobistego, naprawdę, bądźmy profesjonalistami, zrobiłbyś tak samo, no przecież nie bierz tego do siebie, tyle la... - zaklinanie rzeczywistości co raz szybciej wydukanymi słowami zdawało się nie działać, bo drapieżny uśmiech nie schodził z twarzy Shahbaza, a jedynie w oczach figlarne płomyki rozbawienia znaczyły ustępować chłodnemu spojrzeniu politowania.

- Zamknij się. Odezwij się nie pytany, a Gus będzie musiał czyścić z ciebie ładownię, zrozumiałeś? - przekaz choć był wyjątkowo spokojny, bez podnoszenia głosu, to wywarł oczekiwany efekt.

Do niedawna hardy i wrzaskliwy, nowy więzień teraz jedynie skulił się w sobie i pokiwał głową nie chcąc ryzykować niepotrzebnych słów. Strach ma swój zapach. Nikt nie potrafi go określić, ale gdy już go poczuje, to wie, że to on. Ludzie często przegapiali tą ulotną woń, ale bestia nigdy. A szeroko otwarte nozdrza i jeszcze szerszy uśmiech, w połączeniu z głodnym spojrzeniem wskazywały, że Shabaz wyczuwa tą kuszącą woń prawdziwego przerażenia.

- Doskonale. Gus, naprawdę pracujesz dla tego krętacza? Zawsze myślałem, że mimo wypalonych chemikaliami komórek mózgowych stać cię na trochę więcej.

Długowłosy pilot odkaszlnął krwią. Nie udało mu się wstać, ale siedział całkiem pewnie jak na człowieka poobijanego i skutego, uśmiechając się nawet zębami pokrytymi krwią z pękniętych warg i rozerwanych dziąseł.

- Wiesz jak jest, Sev ma dryg do układów. Lokalni piraci nas nie tykają, jak co jakiś czas machniemy dla nich jakiś kursik, celnikom w łapę nie trzeba dużo dać, a paru dilerów ma z nami układ i na krystelit zawsze są chętni. Zostaje niezła prowizja. Myślę, że wobec tak... Angażującej nas sytuacji - Gus wyraźnie starał się wspiąć na wyżyny swoich zdolności negocjacyjnych, korzystając z metodycznego kiwania głową Shahabza - możnaby w imię dawnej przyjaźni odpalić ci co nieco. Na pewno wtedy podszedłbyś do tego całego... Nieporozumienia, właściwie ogromnego nieporozumienia, o wiele... O wiele bardziej wyrozumiale. Bo chyba tak... Tak uczciwa próba rozstrzygnięcia sporu... A właściwie nawet nie sporu co drobnej niezgodności opinii, powinna naprawić nasze stosunki, a właściwie nawet nie naprawić, co pomóc w odświeżeniu relacji, bo przecież same stosunki nie są takie złe, bo chyba nie chowasz uraz, co Shah?

- Pozwoliłem ci za długo gadać i zaczałeś odpływać - rzucił z politowaniem. - Nie obchodzą mnie wasze pieniądze, możesz mnie uważać za głupiego, ale nie mam zamiaru dorabiać się na dilerce. Jeszcze jedna rzecz, zanim przejdziemy do spraw aktualnych. Co z Hann?

Cisza była dłuższa i bardziej nieprzenikniona niż Shahbaz się spodziewał, a na tyle na ile znał się na ludziach wiedział, że nawigatorka długo nie podtrzyma współpracy z takimi indywiduami i był pewien, że rozmowa o tym nie będzie prosta. Gus, który już myślał, że zaczyna poprawiać swoją sytuację, spuścił wzrok i niesforne pasma długich włosów znów przesłoniły jego twarz.

- Sev? Obstawiam, że wiesz - zwrócił się do drugiego przesłuchiwanego, który choć podczas przytaczania przez współpracownika jakże hojnej oferty próbował posłać sympatyczne i pełne fałszywego ciepła spojrzenie, to nagle również zaczął pałać zainteresowaniem do obserwacji absolutnie każdego kąta ładowni, który akurat był w innym miejscu niż spojrzenie Shahabza.

Cisza zaczynała być coraz bardziej męcząca, prawdopodobnie nawet bardziej dla Shahbaza niż dla przesłuchiwanych, choć ci musieli uznawać duszącą, lepką ciszę za jeden z najgorszych momentów swojego przecież pełnego trudnych chwil życia. Co było z każdą niezmąconą ludzkim głosem chwilą coraz bardziej problematyczne.

- Gadać.

Słowo wypowiedziane o wiele ciszej niż poprzednie zdania widocznie przełamało ostatnie bariery, bo człowiek w uścisku maszyny zwiotczał, zaczął nieco głębiej oddychać, ale przede wszystkim zaczął mówić.

- Ona nie żyje.

- Łżesz! - Shabaz nie pozwolił ciszy wybrzmieć. Nie mógł dopuścić, by słowa przemytnika zawisły w powietrzu dłużej niż to potrzebne. - Gadaj prawdę!

- On ma rację - nagły przypływ odwagi Gusa pozwolił wyrwać się kolejnym słowom ze ściśniętej przerażeniem krtani. - miesiąc po akcji z tobą, chciała się wycofać z interesu i Szafa ją kropnął. Sam widziałem. Od kiedy ciebie zabrakło siatka zaczęła się sypać i nawet Smark zaczął coś gadać o zmianie układu. No wiesz, Szafa nie mógł tego tak zostawić, a Hann się napatoczyła. Zrozum, to nie było nic osobistego, przecież wiesz jak wy...

Słowa przerwał charkot żuchwy przestającej stawiać opór pod naporem rozpędzonego kolana. Na pokład tym razem trafiły nie tylko niewielkie strużki krwi, ale i kilka połamanych zębów. Z takim trudem siedzący Gus znów przydzwonił głową o przystosowany do uniwersalnych zamków mocowań ładunku pas zbrojenia podłogi.

- Sev, gadaj, nie waż się czegokolwiek ukryć i gadaj. Czy to prawda? - podszedł do stojącego człowieka, który mimo wertykalnej postawy i braku poważnych obrażeń, zdawał się kulić nie gorzej niż ten poobijany, leżący w strugach własnej krwi. - Jak będę miał jakiekolwiek podejrzenie, że kłamiesz, to cię rozwalę tu i teraz. Wierz mi, tamten Shabaz, którego znałeś już zginął w tej kapsule. Tym razem nie drgnie mi ręka. Gadaj, psia twoja mać!

Wyciągnięcie pistoletu z kabury unaoczniło niekwestionowalną władzę Łowcy nad przechwycony statkiem. Ludzkość ewoluowała społecznie od tysięcy lat, ale były to tylko pozory. Najpierw panowali wodzowie, potem książęta z tytułem należnym z urodzenia, potem królowie, z woli bożej i narodu, parlamentarzyści z nadania demokratycznego, technokraci na mocy umowy społecznej i inni na mocy różnych mieszanek wszystkiego. A to wszystko było kłamstwem. Jedynym źródłem prawa i władzy jest siła i zdolność do jej zastosowania. Wszystko inne jest tylko fasadą dla tej odwiecznej prawdy. W hangarze przemytniczego statku nie było żadnych fasad. Nie było eufemizmów, pola do dyskusji czy manewru. Był człowiek z pistoletem i człowiek bez pistoletu. Nic poza tym się nie liczy. 

- To prawda. Co do słowa - powiedział Sev bez zawahania i bez zastanowienia, ale niespodziewanie pewnie, jakby godząc się ze swoim losem. - Hann nie spodobało się to, co się z tobą stało i przegięło to pałę goryczy.

- Powiedziałeś jej co się ze mną stało? Dlaczego nie wróciłem? Powiedziałeś jej prawdę?

- Wiesz, że nie mogłem - odparł po chwili milczenia. - Powiedziałem tylko, że nie żyjesz, co zdawało się być prawdą.

- Tak, rozumiem... Mimo wszystko lepiej by było powiedzieć całą prawdę - posłał smutny uśmiech.

Powietrzem wstrząsnęły gwałtowne wibracje, niosące huk strzału. Sev jak ściety padł najpierw na kolana, a potem resztą ciała. Jedynie głową nie uderzyła w pokład, zdobiąc teraz sporą część ściany i mały kawałek sufitu. Amunicja wybuchająca była jedyną powszechnie stosowaną metodą, by kinetycznie przełamać ochronę skafandra, jednak bez tej warstwy opancerzenia demonstrowała całą swoją niszczycielską moc na miękkim celu, jakim się stała twarz i to co za nią.

- Dalej uważasz, że zadawanie ci bólu nie pomoże dotrzeć do prawdy? - zagaił odwracając się do leżącego człowieka.

Ten zaczął kręcić nerwowo głową, podrzucając bezkształtną oraz równie bezwładną szczękę i próbował usunąć obolałe ciało z drogi kroczącego w jego stronę Shahbaza. Ciało jednak nie chciało słuchać poleceń.

- Gdzie jest Kazik?

Ten sam drapieżny uśmiech teraz tym bardziej przypominał pumę, od kiedy w okolicy prawej skroni i lewego policzka pojawiła się krew świeżo zabitego. A Gus nie chciał sprawdzać czy bestia już się nasyciła. 

- Kooonja! Kooohonja! Oest oooni! - połamana żuchwa paliła bólem przy każdej próbie powiedzenia czegokolwiek, ale ból był bardziej przemijający niż śmierć.

- Chcesz mi wmówić, że chcesz wykupić swoje życie bezwartościową informacją, że człowiek lecący jak po sznurku szlakiem Colonia Bridge, leci do Kolonii? - Shabaz się zaśmiał, ale oczy Gusa jedynie coraz bardziej rozszerzały się w przerażeniu. - Przynajmniej znasz swoją wartość. Nie lubię pyszałków. Ale jednak to trochę mało, nie sądzisz?

Pistolet powoli skierował się wprost między oczy przerażonego człowieka. Z tej odległości strzał był pewny, a eksplozja z pewnością przyozdobiłaby całą twarz strzelca karmazynową posoką, co z pewnością zadowoliłoby żądną krwi bestię.

- Aain eyt! Edzie y aain eyt!

- Wiesz, musisz mówić trochę wyraźniej.

Głowa Gusa opadła na bok w niemocy. Nagle poderwała się ponownie. Połamane ciało niechętnie przeturlało się na brzuch. Skrwawiony nos częściowo zasłonięty przed oczami Shahabza przez długie włosy zaczął przesuwać się po i tak już znaczonym krwią pokładzie. Po chwili już nie tylko usta pilota zdobił okropny uśmiech, ale i oczy śmiały się do tego, co zobaczył.

- Widzisz, jak chcesz to potrafisz. A co on tam będzie robił?

- On ma am umhaa. On a am ughii. Ohi heaoą.

Zapanowała cisza. Nawet chrapliwy oddech był przytłumiony. To było przerażenie. Niepewność. Władca mógł zrobić wszystko, a nędzny, obolały robak nie mógł już nic. Zrobił już wszystko co mogło go uratować, ale teraz najcenniejsze co miał, było jedynie igraszką dla człowieka z pistoletem. Gus był już całkowicie niezdolny do okłamania zdającego się wszechmocnym władcy życia i śmierci. Został pokonany. Złamany. Omnipotentny przeciwnik nie wszedł w grę przemytnika, nie zdobywał jednej baszty oporu po drugiej, nie przekonywał, nie ustępował, nie targował się. W jednym momencie wszystko przebiegało normalnie, standardowe pytania, bicie, wszystko czego można się było spodziewać I wszystko to, czego przemytnik nie raz doświadczał. Zawsze ktoś o coś pytał, zawsze miał przewagę i prawie zawsze towarzyszyła temu ukierunkowana przemoc. Dlatego w pierwszym momencie nawet się cieszył, że zadziałał znany scenariusz. Może niezbyt przyjemny, ale znany i dobrze przyswojony. A w drugim wszystko przestało mieć sens, świat zaczął się sypać, schematy przestały istnieć. Oprawca przestał trzymać się scenariusza. Przetoczył się po psychice, zerwał wszelkie pozostałości po ułudzie bezpieczeństwa, rozniósł tak wyćwiczone logiczne przygotowania, rozbił wszelką pewność, a potem we wszystkie luki, wyłomy i gruzy wtłoczył strach. Strach prawdziwy i namacalny. Strach, wobec którego nie można było się przeciwstawić i który paraliżował wszelkie drogi postępowania inne, niż jak najskuteczniejsze ratowanie życia. Wobec tak otulającego jak gryzący koc strachu nie da się kłamać. Strach zaczął topić człowieka, a ten miał tylko jedną możliwość by nabrać powietrza. Ale czy bestia o tym wie? Czy bestia czuła kiedyś taki strach? Czy bestia mimo to pozwoli robakowi żyć, czy może ją nasycić jedynie krew, tryskająca pod dużym ciśnieniem na wszystkie strony, oznaczając nieunikniony koniec robaka?

- Mam nadzieję, że już więcej się nie spotkamy. Nie szukaj mnie. Zapomnij o mnie. Nie waż się choćby spróbować utrudnić mi życie. 

Głos przepełniający grozą skulonego człowieka jeszcze pobrzmiewał w oddalonych kątach pomieszczenia, gdy kajdanki przestały krępować ręce potakującego, wciąż przerażonego Gusa, a pistolet wrócił do swojego miejsca w kaburze i zabójczy przedmiot znów był niczym wściekły pies na łańcuchu - w budzie był zdecydowanie mniej groźny. Droid Shahbaza powoli zmierzał w stronę śluzy oddzielającej ładownię od rękawa cumowniczego. Sam pilot omiótł raz jeszcze wzrokiem całą ładownię, na chwilę zatrzymując spojrzenie na pozbawionych głowy zwłokach. Następnie spojrzał w stronę powoli gramolącej się na nogi postaci, ale bynajmniej nie na człowieka, który obecnie był już bezużyteczny i jedynie litość Shahbaza trzymała go przy życiu, ale na napis z krwi na pokładzie, który był niczym dobranie wysokiej karty w kolejnym rozdaniu. Shabaz przyzwyczaił się do grania słabym kartami, ale to nie znaczyło, że pogardzi takim kozyrem. Gdy szedł już rękawem cumowniczym, wpisał nazwę do datapada, by dowiedzieć się więcej o miejscu, gdzie miał nastąpić przełom pościgu. Ale informacje na datapadzie był kompletnie oderwane od myśli pilota. Najpierw jedna kropla, potem druga, a potem już po kilka słonych kropli na raz uderzało o wyświetlacz, wyostrzając fragmenty nazwy, gdzieniegdzie pozwalając dostrzec artefakty niedoskonałej techniki.

"Gagarin Gate"
[Obrazek: OgkgpKE.png]
Odpowiedz
#12
==
=====
=========


Kaziu!


Nie wiem czy otrzymałeś moje poprzednie wiadomości.

Sytuacja nie jest za ciekawa. Zarząd Szwadronu cały swój czas angażuje w organizację jubileuszu swojego powstania i odrzucają moje podania w Twojej sprawie.

Pojawiły się pewne dodatkowe informację więc próbuję je im przedstawić i zebrać jakąś siłę polityczną aby pomogli zdjąć ci to Far God z głowy. Na razie jednak bez efektów.

Penetrator stoi w doku stoczni i  jest naprawiany. Powinien być gotów do drogi w ciągu miesiąca.

Rachunek przedstawię ci jak wrócisz. Będziesz też musiał porozmawiać z ubezpieczalnią bo on jak zawsze utrudniają wypłatę odszkodowania.

 
Uważaj tam na siebie i odezwij się bo dotarła do mnie tylko jedna wiadomość!
 
Pozdrawiam

Misty


======
====
===
=
Odpowiedz
#13
- Tango Romeo Yankee, zredukuj prędkość do stu jednostek i opuść osłony.


- Przyjąłem Security Alfa, redukuję do stu jednostek i opuszczam osłony.

Ciche buczenie, poniżej granicy świadomej słyszalności, ustało. Wytrawni piloci doskonale znali ten dźwięk, a dokładniej jego brak - potężne generatory osłon wyciszały swoją pracę. Shahbaz nie musiał patrzeć na projekcję skanera żeby wiedzieć, że właśnie prowadzący formację okręt służb porządkowych zbliża się regulaminowo od bakburty, a dwa asystujące myśliwce ustawiły się bezpośrednio za jego statkiem i lekko ponad. Taki wypizgacz był rajem dla wszelkiej maści przemytników, piratów, dezerterów I zbiegów, dlatego nawet rutyna systemowych sił obronnych była pełna ostrożności i braku zaufania. Był absolutnie pewien, że w przypadku jakiegokolwiek podejrzanego manewru, oba myśliwce typu Eagle bezzwłocznie zaczną niszczyć silniki, a prowadząca Anaconda cały czas ma namierzone źródło zasilania i w przeciągu nie więcej jak pół sekundy, kolejne pancerne ściany będą ustępować pod naporem bojowych laserów, aż te dotrą do głównego generatora. To co się stanie potem było już trudniejsze do przewidzenia, ale gwarantowało dużo problemów.

- Tango Romeo Yankee, nie mamy cię w rozkładach rejsów.

- Security Alfa, to nie jest planowy rejs. To moja pierwsza wizyta w tym systemie, nie planuję bywać tu regularnie.

Słowa mimo swojej prostoty musiały obudzić dodatkową czujność, prawie na pewno okoliczny patrol nadprzestrzenny został poproszony o kręcenie kółek w pobliżu, ale dowódca grupy nie dał po sobie tego poznać.

- A szkoda, Tango Romeo Yankee, mogłoby się wam tu spodobać. Przeskanujemy pańską ładownię i systemy w poszukiwaniu kontrabandy, proszę o cierpliwość.

- Przyjąłem Security Alfa, ładownia ani moduły nie są dodatkowo ekranowane, nie mam nic do ukrycia.

- Miło z twojej strony Tango Romeo, skanowanie zakończone. Udaj się na stację, tam będziesz oczekiwany przy płycie numer jeden.

- Przyjąłem Security Alfa, czy to polecenie?

Na kanale zapanowała cisza. Statek był czysty, więc eskadra nie mogła go przymusić do obrania takiej a nie innej destynacji. Łatwo można było wywnioskować, że nie było też żadnej decyzji na szczeblu politycznym, żeby zatrzymać Łowcę, bo inaczej uzbrojenie sił porządkowych rozpoczęłoby polowy test wytrzymałości kluczowych modułów na pokładzie "Miłosiernego Egzekutora".

- To raczej dobra rada, Tango Romeo. Taka, której lepiej posłuchać.

Głos dowódcy nie zmienił się nawet o pół tonu w żadną stronę - był suchy, ale sympatyczny, przywykły do komunikowania się przez okrętowe systemy łączności, pewny jak wyćwiczony radiowiec, a jednocześnie elastyczny z manierą używania eufemizmów w sposób tak zrozumiały, że w uszach odbiorcy ten zdawał się nie być eufemizmem. A mimo to nie trzeba było geniuszu by odkryć, że pod sympatycznym komunikatem kryje się groźba. Dziwne nie było samo to, że wojskowi lub siły policyjne, którzy to niezależnie od munduru od kadeta byli uczeni właściwego używania siły, używają groźby jej użycia jako sposób nacisku - to akurat najbardziej standardowe rozwiązanie we wszechświecie, stosowane przez ludzi od czasów tak starych, że nie istnieją zapiski z tego okresu. Dziwne było to, po co wojskowy to robi. Nie chciał go zestrzelić, nie miał powodu, by go zatrzymać, a jednak kazał mu udać się na stację. Musiało być to coś wartego fatygi.

- Przyjąłem Security Alfa, dziękuję za dobrą radę.

- Owocnych łowów, Tango Romeo, bez odbioru.

A więc o to chodziło. Wszelkie dane ze skanów musiały upewnić wojskowego, że Shahbaz jest Łowcą. Potężny napęd, za drogi dla piratów, wolących łatwiejsze w serwisowaniu rozwiązania, uzbrojenie zdolne na samym zasilaniu podstawowym przetopić spory statek na żużel, kompletnie niepotrzebne statkom handlowym, mocne osłony nietypowe dla eksploratorów, systemy naprawcze pozwalające kontynuować lot tak daleko, jak to tylko możliwe, wszystko to jasno wskazywało, że Shahbaz nie może być nikim innym jak Łowcą. A obecnie Łowca może szukać tylko jednej osoby na takim zadupiu. Tylko jeden cel był wart opuszczenia bezpiecznej i komfortowej Bańki. Dla Shahbaza z nieco innego powodu niż dla większości Łowców, ale tego nikt nie musiał wiedzieć. Dlatego skierowanie na stację w połączeniu z tak jasną deklaracją rozpaliło nadzieję, że nie będzie musiał się uganiać za Kazikiem przez drugą połowę galaktyki, tylko grzecznie dostanie go w swoje ręce w kajdankach lub worku i będzie mógł wracać do cywilizacji. Podejście do stacji i lądowanie wzbudzało ekscytację tak jak wtedy, gdy po raz pierwszy leciał własnym statkiem. Postawił nogę na płycie lądowiska jeszcze zanim dotknęła jej rampa statku. Obciążone golenie wyrównywały ciśnienie systemów pneumatycznych, wyrzucając pióropusze mgły, przez które pewnym krokiem przedzierała się sylwetka pilota. Przy windach czekały dwie osoby z potężnymi karabinami i czarnymi kombinezonami, jakie Shahbaz zwykle widział u oddziałów abordażowych, dla których ciasne dukty techniczne były takim samym środowiskiem pracy, jak ściana zaporowego ognia z bardzo bliskiego dystansu, dlatego same kombinezony były kompromisem między elastycznością, a koniecznością odgrodzenia noszącego od wszelkich zagrożeń. Jak zwykle w takich sytuacjach oznaczało to ni mniej, ni więcej, a że po prostu są równie niewygodne jak te noszone przez frontowców, ale za to są słabiej opancerzone i ich największym atutem stał się drapieżny wygląd. Trzecia osoba stojąca między dwoma aniołami śmierci nie była w pancerzu, ani nie miała przy sobie widocznej broni.

- Witamy komandorze Luison. Jestem kapitan Harken. Proponuję udać się do mojego biura, tam moglibyśmy porozmawiać z dala od hałasu hangaru - słowa podkreślał szeroki gest wskazujący bliżej nieokreślone źródła zgiełku.

- Witacie tak każdego pilota? Widziałem, że załadowany Keelback podchodzi do lądowania bodajże na piątkę. Musi się pan pospieszyć, panie kapitanie, bo zaraz ktoś nie będzie miał okazji uścisnąć pańskiej dłoni.

Przez twarz gospodarza przebiegł cień irytacji, ale to była tylko krótka chwila i oblicze rozmówcy znów promieniało służbistym uśmiechem, a ręką wyciągnęła się w swobodnym geście, zupełnie tak, jakby od początku dokładnie taki był plan. Gdy tylko Shahbaz ją uścisnął, Harken wrócił do rozmowy.

- Oczywiście, że nie. Pan jest raczej wyjątkowy pod pewnym względem. Proszę za mną. Słyszałem, że lubi pan herbatę?

Dwaj żołnierze jak na komendę ustawili się za Shahbazem, niejako zmuszając go do podążania za kapitanem, choć było to niepotrzebne. W końcu gdyby nie chciał tu być, nie musiał w ogóle się tu zjawiać, dlatego do krótkiej podróży do biura wojskowego nie trzeba było go przekonywać.

- Ma pan bardzo dobry słuch. I schlebia mi pańskie zainteresowanie moją osobą, kapitanie. Jakby byłby pan jeszcze tak uprzejmy wyjaśnić powód tego zainteresowania?

- Oh, lubię być przygotowany do rozmowy, a od kiedy pański statek pojawił się na skanerach dalekiego zasięgu, byłem zdeterminowany by jak najlepiej wykorzystać pański cenny czas - drzwi gabinetu posłusznie ustąpiły i mężczyźni weszli do środka, zostawiając asystę na korytarzu. - Tutaj mamy dostępny tylko jeden rodzaj herbaty, dlatego nie pytam jaką pan woli i zaraz będzie gotowa, bo kazałem ją zaparzyć gdy tylko dostał pan zgodę na lądowanie. Słodzi pan?

- O proszę, a w mojej teczce tego nie było?

- Doceniam - żachnął się płytkim śmiechem. - Oczywiście pan nie słodzi... Przejdźmy do rzeczy. Goni pan pewnego zbiega, prawda?

- Mówił pan coś o niemarnowaniu czasu.

- Oczywiście... - oficer wyraźnie wolał utrzymać choć pozory przyjaznej pogawędki, ale gość nie dawał mu do tego pola. - Cztery godziny temu był u nas kurier i przywiózł informacje o wielu wydarzeniach, między innymi o tym, że Zwiad Kartograficzny wysłał grupę pilotów w pościgu za groźnym zbrodniarzem, niejakim Boskim. Powiedzmy, że pewne... Wpływy polityczne sprawiają, że nasza pomoc grupom pościgowym powinna być nieco... Większa, niż tego normalnie wymaga prawo. Stąd daję panu to - krążek szyfrowanej karty danych pojawił się między palcami dłoni wyciągniętej w stronę Shahbaza, a ten bezzwłocznie go przyjął.

- Co tam jest?

- Wszystko. Kody wszystkich statków, które w przeciągu ostatnich dwóch dób dokowały na naszej stacji, wszystkich ich nieekranowanych podzespołów, do tego wszystkie informacje jakie mamy o pańskim celu, no i oczywiście wszystko co przyszło od Zwiadu Kartograficznego.

Przez moment cisza zawisła w powietrzu, niczym pewien niechciany element, który mimo wszystko zjawił się by utrudnić życie. Przerwało ją dopiero delikatne wejście do pomieszczenia droida, podobnego do tego ze statku Shahbaza, ale nieco mniejszego i jeszcze smuklejszego. Maszyna przyniosła tacę z dwoma zwykłymi, ale wyraźnie ładnymi kubkami, wypełnionymi parującą herbatą. Postawiła ją na stoliku, szybko usuwając się z pomieszczenia.

- Czy to legalne?

- O to proszę się nie martwić. Wiemy, że jest pan dość... Ideowy. Dlatego nie zdradzi pan istnienia tej karty, ani jej nie nadużyje.

- A jeśli się mylicie?

- To co?

Pomieszczenie znów spowiła cisza. Shahbaz nawet nie miał pomysłu co może zrobić z tymi informacjami poza wykorzystaniem ich do pościgu. Albo inaczej miał wiele pomysłów, a fakt, że jego rozmówca wiedział, że nie rozważa i nie będzie rozważał takich działań, że ten pozornie skromny oficer w tak dyskretny sposób zamanifestował swoją wiedzę i władzę, wypełnił go mieszanką złości i odrobiny podziwu dotychczas zarezerwowanego wyłącznie dla ludzi odgrywających głowy żywym, dzikim wężom. I było coś jeszcze. Niewielka, cieniutka, pomijalna przy innych uczuciach szpileczka strachu. Co jeszcze ten człowiek wiedział? Co jeszcze wie? Co jeszcze może zrobić? I przede wszystkim po co to robił? Shahbaz mimo młodego wieku widział zbyt wiele by podejrzewać wywiad czy służby specjalne o działanie wyłącznie w interesie władzy powołującej je do życia.

- Dlaczego mi pan to daje?

- Żeby szybciej pan pozbył się zbrodniarza z tej okrutnej galaktyki.

- A na prawdę? - zapytał w bardzo ostrożnym, ale quasi-przyjacielskim tonie, pociągając łyk herbaty z kubka stojącego bliżej niego.

- Czy nie chciałby pan za dużo wiedzieć?

- A pan nie, kapitanie?

- Chyba się panu spieszyło?

- Chyba mnie pan ugościł herbatą. Już mnie pan wygania?

Mierzenie się wzrokiem. Klasyka. Od dzieciaka obowiązywały te same zasady. Kto pierwszy mrugnie, spuści wzrok, albo zacznie patrzeć w innym kierunku, przegrywa. Pojedynek. Dwie osoby. Jeden zwycięzca i jeden pokonany.

- A uwierzy mi pan?

- A powie mi pan prawdę?

- A zaspokoją pana kłamstwa?

- A pana by zaspokoiły?

Znów cisza.

- Czy widzi pan jak zmienia się świat? W którą stronę zmierzamy jako ludzkość?

- Mogę nie mieć pełnego obrazu.

- To go panu wyklaruję - mrugnięcie kapitana pozwoliło zakończyć pieczenie oczu Shahbaza, ale przeczucie podpowiadało, że jeszcze zatęskni za pieczeniem oczu, gdy usłyszy wizję świata oficera. - Wiatr zmian wieje w twarz mijającego czasu. Tymczasem zaprzepaszczamy tą okazję. Wysyłamy żołnierzy by zatrzymać postęp. Patrzymy myśląc, że widzimy gwiazdy, a to tylko odbicie nieba w jeziorze. Postanowiliśmy uczyć się od jednych, a drugich pryncypialnie uznaliśmy za wrogów. Są ludzie, którzy to dostrzegają, są głupcy, którzy widzą świat jedynie taki jakim jest, a nie jakim będzie wkrótce i są ludzie świadomie walczący z nieuniknionym, co może skazać całą ludzkość na przykry koniec - spojrzenie oficera znów spoczęło na oczach Shahbaza, a ten jedynie kiwał głową przyswajając informacje i wszystkie implikacje jakie te ze sobą niosły, nieco wolniej niż te się pojawiały z ust kapitana. - Mam nadzieję, że pan nadąża.

- Nie wiem, czy pan się nie minął z powołaniem, bo brzmi pan jak polityk.

Krótki, wesoły śmiech wstrząsnął ciasnym biurem.

- Oh, panie Luison, dobrze pan wie, że w takich kwestiach nie należy przekonywać tłumu by wybrał właściwą drogę, tylko zwyczajnie zacząć iść właściwą drogą, ciągnąc za sobą kogo tylko się da, a tłum sam zmieni zdanie na to, które jest lepsze. A tu wywiad nadaje się o wiele lepiej, niż nawet najbardziej prestiżowa pozycja polityczna.

Takich ludzi Shahbaz najbardziej nienawidził i najbardziej się ich bał. Ludzi takich jak on sam. Ludzi myślących tak samo i robiących to samo co on. Którzy widzą przed sobą idealny świat i dążą do niego za wszelką cenę. Zdolni do poświęcenia wszystkiego co mieli, byle osiągnąć lepsze jutro. Przerażało go jego własne odbicie, które robiło dokładnie to samo co on, które trzymało się idei, wierzyło w to co robi i parło w tą stronę nie uznając żadnych kompromisów ani granic, których się nie przekracza, tylko jak to z lustrzanymi odbiciami bywa - podążało w dokładnie przeciwnym kierunku. Wizja Shahbaza była przynajmniej bardziej normalna i mniej oderwana od rzeczywistości. Tylko czy Harken nie myślał tak samo? Czy jego świat nie był równie wspaniały jak ten Shahbaza? To żywe lustro było jednak gorsze od prawdziwego.

- Pan przyleciał tym kurierem.

- Już się bałem, że się zawiodę, ale trzyma pan poziom, jakiego bym oczekiwał po kimś z pańską reputacją.

- Znasz mnie tylko na tyle, na ile ktoś zdecydował się ci powiedzieć. Nie znasz mojej reputacji, bo nie mam reputacji. Nie latam w wyścigach, nie sypiam z księżniczkami, nie mam agendy, nie mam żadnej reputacji, bo jestem nikim.

- Tak, tak, zawsze z boku, zawsze w cieniu, zawsze nieistotny... To już pewna marka. Pulvis et umbra sumus, czyż nie? Wcale nie różnimy się aż tak bardzo - te słowa jedynie potwierdziły obawy Shahbaza i w głębi duszy przeraziły go bardziej niż same poglądy kapitana.

- Jeśli czytałeś moją teczkę to wiesz, że dla nikogo nie pracuję.

- Nie chcę, żebyś dla mnie pracował. Masz zabić zbrodniarza.

- Nie robię tego dla pieniędzy.

- Wiem.

- I nie zgadzam się z tobą.

- Będę mógł z tym żyć.

- Czemu Kazik jest aż tak ważny?

- Nie jest ważny. Jest groźny. Jest mordercą. Jest zbrodniarzem. Winien jest śmierci.

- I tylko to?

- A czy to mało?

- A czy głowa każdego mordercy warta jest miliard?

- A nawet więcej.

- Słucham? - zaskakujące, że od tyrady o stanie świata, każde zdanie aż do tej pory Shahbaz znał z własnych rozważań i było coś niepokojąco niewłaściwego, że jego mroczne odbicie mówi dokładnie to samo co sumienie.

- Ukończył pan fakultet z prawa z wyróżnieniem, to wiedza, że tropiciel otrzyma obie nagrody w pełni, nie powinna być zaskoczeniem - mruknął z pozornym lekceważeniem ukierunkowanym na wyprowadzenie Shahbaza z równowagi. - Chyba, że... Pan nie wie o drugim wyroku. A więc wyruszył pan praktycznie bez przygotowań... Wzór cnót. I bardzo dobrze, potrzebujemy takich ludzi, skaczących w ogień dla dobra tego świata. Wszystko jest na karcie i druga nagroda będzie pewnie dla pana po prostu premią za zaangażowanie, a tymczasem myślę, że nie ma pan czasu na drugą herbatę. W końcu ma pan groźnego człowieka do powstrzymania.

- Ale żeby była jasność - nie pracuję dla was. Ścigam zbrodniarza. Nie popieram waszych wizji, robię tylko to, co do mnie należy. Robię to, co powinien zrobić każdy pilot na moim miejscu.

- O nic więcej nie proszę. Tyle wystarczy. 
[Obrazek: OgkgpKE.png]
Odpowiedz
#14
Sala była na tyle obszerna, że gdyby przerobić ją na hangar, możnaby w niej pomieścić eskadrę Viperów, razem z niezbędnym do codziennej eksploatacji sprzętem i pomieszczeniem dla ich pilotów. Wysoki sufit zdawał się brać początek w odległych gwiazdach, ale na stałych bywalcach tego zacnego przybytku, sztuczki zmyślnych architektów nie robiły takiego wrażenia, jak na tłumie osób, które pojawiły się tu po raz pierwszy. Muzyka obijała się o ściany, ale nikt poza największymi melomanami nie zwracał uwagi na najwyższej klasy orkiestrę, wykonującą na żywo arcydzieła muzyki klasycznej. Jak to bywa na tak wytrawnych wydarzeniach, zaproszeni interesowali się głównie sobą nawzajem, a jedynie niedociągnięcia w przygotowaniach mogłyby być zauważone, dlatego brak komentarzy dotyczących wystroju, atmosfery, jedzenia i wina było właściwie największym komplementem, jaki organizator mógł odebrać, nie licząc oczywiście pochlebnych słów zza setek zakłamanych uśmiechów. Wielobarwny tłum zakutych w sztywne garnitury mężczyzn, prowadzących swoje towarzyszki w najwykwintniejszych kreacjach, był przetykany jeszcze sztywniejszy mi od garniturów, mundurami galowymi. Gwar rozmów, tłumionych śmiechów i udawanych westchnień wypełniał olbrzymią salę, rywalizując z zapachami kulinarnych cudów, które zerkały ze stołów ustawionych za szpalerem kolumn oddzielających główną część sali balowej od przeszklonego skrzydła pałacowego obserwatorium.

- ...prawda kochanie?

- Słucham? ...a, tak, oczywiście - odpowiedział nie bardzo wiedział na co Shahbaz, gdy delikatna dłoń chwyciła go za zgięty łokieć ręki trzymającej kieliszek.

- Oh, proszę wybaczyć, Shah pewnie wciąż jeszcze został na swoim okręcie - znów odezwał się słodki dla uszu pilota głos.

- Rozumiem - odparł lekko rozbawiony baryton. - Czasem to dobrze, że jednak porucznik jest za sterami, a nie za biurkiem. A może mogę już mówić pan major?

- Nie, nie, mój awans to tylko plotki. Oczywiście byłbym zaszczycony, ale jestem jedynie trybem w maszynie i nie widzę całości mechanizmu. Nie będę sam naciskał, by zmienić swoje miejsce. Wszak są ludzie nade mną, którzy mogą lepiej ocenić czy powinienem awansować czy nie - błyskawicznie odnalazł się wśród wyszukanych form towarzyskich i udawanej skromności. 

- Ale przecież to nieuniknione.

- Nie ma co się spieszyć... - zaczął Shahbaz, ale natychmiast mu przerwano.

- Pan porucznik ma rację, nie ma co się spieszyć, bo najpierw musi wpieprzyć paru gagatków do kicia.

Gwiazda mikroświatka o zasięgu kilku otaczających parę osób odwróciła się, by dostrzec posiadacza znajomego głosu, zaskakująco wysokiego jak na tak olbrzymią przeponę w tak wielkim ciele. Spaślak wyglądał dokładnie tak jakim go Shahbaz zapamiętał. Prawie dwa i pół metra wzrostu, dziedzictwo linii genetycznej gamma pierwszej fali kolonistów, otoczone co najmniej osiemdziesięcioma kilogramami potężnych jak prasa hydrauliczna mięśni, wciśniętych pod co najmniej drugie tyle tłuszczu. Jedynie jedna rzecz nie pasowała. Jakim cudem tak olbrzymi typ, który na swoim statku musiał wymienić fotel, żeby się w nim mieścić, znalazł krawca, który był w stanie uszyć wielki jak rodzinny namiot garnitur?

- Oh, Szafa, tu jesteś! Martwiłam się, że się zgubisz. Panie ambasadorze, Shahbaz właśnie jego musi teraz dopaść. Oczywiście nigdy mi o tym nie powiedział, ale gdybym była głupia, to raczej by się we mnie nie zakochał.

Shahbaz dopiero teraz zaczął dochodzić do wniosku, że coś chyba jest nie tak. Że coś dziwnego ma miejsce, on jest tego częścią i nie wie dlaczego. Że nie wie co właściwie tu robi. Że jedynie ciepła obecność jego towarzyszki pozwala jakoś zakotwiczyć jego świadomość w tym tak obcym mu miejscu.

- No, no... - ambasador z uznaniem pokiwał głową patrząc na Szafę, by po chwili odwrócić się z powrotem do Shahbaza. - Nie będzie panu łatwo. Ale jak pan skończy tutaj, to może Jego Wysokość wypożyczy mi takiego fachowca, żebyśmy w Farlight również mogli sobie poradzić z wzrostem przemytu narkotyków.

- Ja, nie wiem... - to było jedyne co Shahbaz był w stanie wydukać.

- Ha, pan porucznik może i łeb ma na karku, ale ja w tym biznesie jestem za długo, żeby mnie jakiś tam oficerek wykosił - huknął Szafa. - Na braciszków Kellig może starczyło mi oleju w głowie, ale już Weber prawie go załatwił. Shah, opowiadałeś panu ambasadorowi, jak pół dup... Przepraszam ekscelencjo. Jak pół rufy ci Weber odstrzelił.

- Nie, ja...

- Oj przestań go zawstydzać. Jeszcze zapomni mi się oświadczyć.

- To państwo od dawna razem? - zagadał grzecznie jakiś człowiek w nietypowym garniturze, Shahbaz przypominał sobie, że to chyba jakiś starszy duchowny jednej z popularnych w systemie religii.

- My to... - znów nie mógł wydobyć głosu Shahbaz.

- Będzie prawie dwa lata. Na początku po prostu myślał, że pomogę mu zinfiltrować gang Szafy.

- Ha, to wymyślił, rzeczywiście ciebie bym nie podejrzewał o wprowadzenie szpiona - mruknął wielki gangster z pewnym rozbawieniem.

- No, Shah jak się postara, to potrafi być sprytny, tylko się mój głuptasek zakochał - pacnęła pilota figlarnie w nos. - Powiem wam, że chce na najbliższym transporcie wciągnąć cały gang w pułapkę.

- Eee, za cienki jest - mruknęła jakaś postać tuż obok. - Będzie miał mnie na pokładzie, a ja pewnie się zorientuję.

Shahbaz nie musiał się odwracać, żeby wiedzieć do kogo należał głos, a mimo to spojrzał prosto w oczy kolejnemu przemytnikowi. Za plecami Seva również zaczęli się przeciskać przez tłum kolejni bandyci, by być choć nieco bliżej wzbudzającego co raz większe zainteresowanie, co raz bardziej zdziwionego Shahbaza. Część znał z widzenia, część poznał osobiście, część kojarzył tylko z raportów i listów gończych. Wszyscy w nienagannych garniturach, uczesani, umyci, tak jak mogli wyglądać dopiero na stole w prosektorium, bo normalnie zawsze byli utytłani cieczami roboczymi, z włosami zlepionymi potem, w przecierających się kombinezonach o zestarzałych powłokach.

- No panie Shahbaz, a jeśli pana plan się uda, to co, wszyscy trafimy do pudła, albo do krematorium? - zapytał z przekorą niewysoki człowiek, którego pamiętał jako mechanika na pokładzie "Pijanego Proroka".

- Oh Sully, nie mów, że ci się nie należy - komentarz Hann wywołał falę krótkiego rechotu.

- Niech żyje pan porucznik! - podniósł się nagle wrzask z boku.

- Niech żyje! - zawtórowało centrum sali.

- Toast za zdrowie pana porucznika! - zawiwatował ktoś od strony okien, natychmiast wywołując falę uniesionych kieliszków w pokrytych bliznami i tatuażami dłoniach.

Sala wypełniła się okrzykami radości i życzliwości. Ambasadorowie, oficerowie, książęta i biskupi zniknęli gdzieś, zastąpieni przez naznaczone piętnami twarze, uśmiechy z niekompletnym uzębieniem, uniesione dłonie z odciskami od noszenia ładunków do skrytek między warstwami poszycia, albo palce z charakterystycznymi śladami poparzeń chemicznymi nadprzewodnikami.

- Widzisz, jednak dobrze, że tu przyszliśmy. Szkoda, że nie dałeś się przekonać do garnituru - dodała z zawodem. - Ale to nic, lubię cię takiego.

Shahbaz spojrzał w dół. Rzeczywiście nie miał na sobie koszuli, której mankiety tyle czasu spinał szpilkami z charakterystycznym godłem, spodnie, do których paska nie mógł znaleźć przez dobrą godzinę również zniknęły, to samo spotkało pantofle, które przeklinał, gdy zamyślony nałożył na nie za dużo pasty. Jego wieczorowy strój zastąpił jego zwykły kombinezon, z pełnymi różnych rzeczy kieszeniami i pasem z absolutnie wszystkim co lubił mieć pod ręką. Spojrzał z powrotem na swoją towarzyszkę nie mogąc wypowiedzieć słowa. Hann uśmiechnęła się lekko, kładąc dłoń tuż obok jego lewego policzka, na nieco przytartej podczas jednej akcji ściance hełmu.

- To teraz chcesz mi się oświadczyć? Tutaj?

Patrzył zdziwionym wzrokiem, odruchowo sięgając do kieszeni na lewo od splotu słonecznego.

- I na pochybel zdrajcom! - pojawiły się okrzyki tłumu dookoła.

- Na pochybel! - ryki przybrały na sile.

Otoczenie huczało. Sala tętniła życiem na równym oddechu wszechobecnego wrzasku. Zaczęły sypać się przekleństwa, ryki stawały się co raz bardziej zróżnicowane, ale dalej trzymały się jednego rytmu, niczym jedno bicie serca. Chrypiejące gardła przekrzykiwały się w co raz bardziej wymyślnych obelgach, by po kilku chwilach znów wrócić do wspólnego ryku, teraz jednak wszystkie głosy zdartych gardeł brzmiały jednakowo.

- Krwi! - wibrowały szyby przy kolumnowej galerii.

- Krwi! - jednostajna litania niosła się pod odległy sufit.

- Krwi! - odbijało się od gładkich ścian.

- Krwi! - wola tłumu była nieprzejednana.

- Dalej nie wiesz, czy cię kocham? - cichy głos przebił się przez wszechobecne skandowanie, podparty spojrzeniem błękitnych oczu wpatrujących się w duszę Shahbaza.

- Ja... Nie wiem... Ja bym...

Huk wystrzału uciszył głośną niczym ul salę. Potem padł kolejny strzał. I kolejny. I kolejny. I następny, i kanonada trwała już w najlepsze. Kolejne czerwone wykwity zaczęły zdobić prostą, ale gustowną suknię Hann, ale Shahbaz tego nie widział. Widział już tylko szklące się, błękitne oczy i słabszy niż zawsze, ale nadal nieniknący uśmiech.

- Czy to ty mnie zabiłeś?

Pytanie wżarło się w głowę pilota i całe ciało zaczęło być lodowate. Krew powoli przestawała krążyć. Shahbaz chciał się poruszyć, powiedzieć coś, ale nie mógł. Ciało już go nie słuchało, tężejąc wobec co raz bardziej zwalniającego przepływu krwi. A nawet gdyby mógł się odezwać, nie miał przecież nic do powiedzenia. Robiło się co raz chłodniej, szron na hełmie zaczął przesłaniać smutny uśmiech Hann i pijaną żądzą mordu salę, aż w końcu lodowa ściana odcięła go od świata. Chłód zaczął wyciszać tak ryki tłumu, z zauważalnym pokrzykiwaniem Szafy, jak i cichy łoskot co raz bardziej zwalniającego swoje uderzenia serca. Płuca zaczęło wypełniać charakterystyczne, chłodne pieczenie wtłaczanego przez system podtrzymywania życia gazowego koktajlu, mającego bezpiecznie wprowadzić użytkownika w hibernację. Jakakolwiek próba krzyku była dławiona przez medyczny gaz, wypierając wszelkie myśli pełne przerażenia i zdziwienia, jedynie ciszą pustki. Absolutnej nicości, obezwładniającej samym swym niebytem, aktualnie patrzącej przez iluminator na zrywającego się w przerażeniu Shahabza, błyskawicznie zostawiającego łóżko w tyle, by przypaść do kombinezonu wiszącego bezwładnie i by przeszukać jego kieszenie. W końcu się uspokoił, znajdując to, co zawsze było na swoim miejscu i stało się ostatnią, niknącą wobec pędu rzeczywistości, ale jednak stałą w jego życiu. Przejechał dłonią po krótko ostrzyżonych włosach i podszedł do iluminatora. Ostatnio co raz częściej w swojej niemocy patrzył w otaczającą go pustkę. A pustka co raz częściej patrzyła w niego.
[Obrazek: OgkgpKE.png]
Odpowiedz
#15
Rok 3308
Charles usiadł w fotelu swojego nowego statku. O Mambie słyszał wiele dobrych rzeczy, tak samo jak o Lancy. Jednak to większa prędkość i jego zdaniem lepsze umiejscowienie uzbrojenia zdecydowały o wyborze właśnie tego pierwszego statku.

- Shift, masz tutaj jak się podłączyć? – Rzucił przez ramię. Ornitopter wylądował na panelu z którego mógł korzystać drugi pilot statku. Po chwili skanowania potwierdził, że znalazł port, do którego mógł się podłączyć. Przez chwilę systemy statku zaczęły odbierać dziwne odczyty, gdy AI łączyło się z komputerem pokładowym, jednak trwało to tylko kilka sekund.

- Dostałem się. – Obwieścił. Blake odwrócił się z powrotem, słysząc dźwięk przychodzącego połączenia. Na widok nazwy kontaktu, jego entuzjazm trochę upadł. Gdy tylko odebrał, na hologramie wyświetliła się znajoma twarz.

- I jak się podoba nowy statek, Blake?

- Jest w porządku, Bailey. – Odparł. Charles wiedział, że Jonathan nie daje nic za darmo, więc tylko czekał na haczyk w tym wszystkim.

- To super. Mam nadzieję, że zapoznałeś się z instrukcją obsługi kokpitu, bo Federacja ma dla ciebie misję. – Oczywiście, któż mógłby to przewidzieć? – W sąsiednim systemie jedna z naszych frakcji walczy z Sojuszniczą. To strategiczny system i nie możemy sobie pozwolić na stratę tych surowców.

- Wiesz co sądzę o walce w waszych wojnach.

- Wiem. Dlatego nie każę ci lecieć do stref walki… Jeszcze. Na razie potrzebuję żebyś załatwił dla mnie jednego z dziennikarzy, z którym zdążyliśmy się wyjątkowo znielubić. Z wzajemnością oczywiście. Problem w tym, że nasi nie zabezpieczyli dostatecznie pewnych dokumentów, i teraz to on jest w ich posiadaniu.

- Zakładam, że zwyczajne odebranie ich nie wchodzi w grę? – Jonathan się zaśmiał ironicznie.

- Nie, nie wchodzi. Te dokumenty nie są przeznaczone dla oczu niepowołanych. A on nim nie jest. Ty zresztą też nie. – Zaznaczył. Przez chwilę panowała cisza, jakby chciał się upewnić, że ostatnia informacja na pewno dotarła do słuchacza. – Masz znaleźć tego dziennikarza, i upewnić się, że zawartość tych dokumentów pozostanie utajniona.

- Nie jestem waszym agentem.

- Nie jesteś. Jesteś moim dłużnikiem. A chyba nie chcesz mieć statków pościgowych na ogonie gdy tylko wylecisz ze stacji, co?

- Rozumiem. Z resztą, czy mam jakiś inny wybór? – Zapytał sarkastycznie Charles. Jonathan tylko uśmiechnął się pod nosem.

- Zawsze jest jakiś wybór. Ta robota, albo nagroda za twoją głowę, we wszystkich federacyjnych systemach.

- Blefujesz.

- Chcesz się przekonać? – Przez chwilę dwóch mężczyzn mierzyło się wzrokiem. Charles przez chwilę myślał nad opcjami. Poprzysiągł sobie że już nigdy nie pozwoli się tak podejść.

- Co to za system? – Spytał w końcu.

- Szczegóły wyślę w wiadomości. A, i jeszcze jedno Blake…

- Żadnych świadków, wiem.

- Dokładnie. – Agent po raz kolejny uśmiechnął się pod nosem, lecz po chwili spoważniał. – Powodzenia, komandorze. Bailey, out.

- Psiakrew. Więcej tu nie wracam. – Stwierdził Charles gdy połączenie zakończyło się. – Shift, gdy wylecimy, przeskanuj statek w poszukiwaniu pluskiew. Załatwmy tego dziennikarza i wynośmy się stąd.



- Oby te dokumenty o których mówisz, Vincus, były prawdziwe. – Usłyszała Rane. Jej matka wyprosiła ją z kokpitu ich Explorera, jednak, jak to każdy nastolatek nie miała zamiaru odpuszczać. Chociaż dziewczyna zaczynała żałować, że dalej tu stała, zamiast pójść do kabin mieszkalnych i dalej jak ten kołek stała i podsłuchiwała. – Bez nich naprawdę możemy mieć spore problemy z wygraniem tej głupiej wojny.

- Są prawdziwe, po prostu nie mogę ryzykować ich przesyłania przez łącze. Na pewno są zabezpieczone, a Federalni wyślą za nimi łowcę, o ile już tego nie zrobili. Muszę się spieszyć.

- Uważaj na siebie, proszę.

- Będę. Vincus out. – Rane nie była spokojna wiedząc, że podąża za nimi łowca nagród, jednak nie mogła dać po sobie tego poznać przy matce, która nienawidziła podsłuchiwania. Usłyszała jeszcze westchnięcie matki, a potem uciekła do swojej kajuty.

ASPy były statkami przystosowanym do eksploracji, co za tym idzie ich kabiny były względnie wygodne i tanie, przynajmniej w porównaniu do cen mieszkań w niektórych systemach, ich własnym również.

Ten był jednym z pierwszych modeli, które weszły na rynek. Kupił go jej ojciec, jeszcze zanim zniknął w tym pamiętnym dla niej incydencie...

Na statek którym leciał napadli piraci, którzy wyrżnęli całą załogę... Albo gorzej... Jego ciała nigdy nie odnaleziono, a jej matka długo nie mogła się po tym pozbierać.

- Rane, możesz już wrócić. I proszę, pośpiesz się. – Słowa jej mamy wypowiedziane przez interkom przerwały jej rozmyślania. Szybko wróciła do kokpitu.

- Coś się stało?

- Nie, nic kochanie. Po prostu... – Rane nawet stąd mogła zobaczyć zmieszanie na twarzy rodzicielki. – Chyba popełniłam błąd. I zaczynam tego żałować. – Sięgnęła pod kurtkę którą miała narzuconą na skafander i wyciągnęła naszyjnik. Ten sam który dał jej tata, gdy się oświadczał. Po chwili wahania podała go córce.

- Mamo? – Rane była zdziwiona. Ona nigdy nie dała jej naszyjnika, to był pierwszy raz. Był on dla niej niczym najdroższy skarb.

- Cokolwiek by się nie działo, kocham cię. A teraz proszę, idź do kapsuły ratunkowej.

- Chwila, co?! Co się dzieje?! – Odpowiedź matki przerwał huk wychodzącego z podprzestrzeni statku. Rane odwróciła się, tylko żeby zobaczyć groźnie wyglądający, czerwony statek bojowy, w kształcie litery H, który podleciał do ich Aspa. Na panelu komunikacyjnym wyskoczyło powiadomienie.

Charles Blake – „Victor India November. Pozostań na miejscu i wyłącz generator tarcz. Przygotuj statek do wejścia na pokład i nie podejmuj manewrów obronnych, a nikomu nie stanie się krzywda. W przeciwnym razie będę zmuszony otworzyć ogień.”

- Zrobiłam coś czego nie powinnam. – Słowa jej matki odwróciły uwagę Rane od panelu. - Nie mamy zbyt wiele czasu. Pamiętaj, zawsze będę cię kochać córciu. Uważaj na siebie. Leć do Alioth, ciotka się tobą zaopiekuje. – Każde kolejne słowo było coraz bardziej niezrozumiałe, przez płacz kobiety, który ciągle się nasilał.

Na koniec mocno przytuliła córkę, zanim wypchnęła ją prosto do jednej z kapsuł, która natychmiast została wystrzelona. Z daleka Rane mogła jedynie patrzeć, jak ten drugi statek złączył się z jej latającym domem, jednak w tym momencie potężny wybuch wstrząsnął wszystkim wokół.

Przez chwilę Rane miała nadzieję, że to Pirat wybuchł, jednak gdy kurz opadł, tamten był w całości, z kolei to jej dom, a raczej to co z niego zostało, pływał teraz pośród pustki. Rane chciała krzyczeć i kopać, rozwalić tą kapsułę od środka, jednak zanim zdążyła cokolwiek zrobić, poczuła lekkie ukłucie w okolicach karku, a potem zapadła ciemność.



Charles nie do końca spodziewał się takiego rozwoju sytuacji. Rzadko kiedy ofiary wysadzały własny statek, i to jeszcze zanim otworzył ogień.

Z początku wszystko wyglądało idealnie. Cel słuchał jego poleceń, dopiero gdy już miał połączyć oba statki Shift wykrył zainicjowany proces autodestrukcji na Explorerze. Gdyby nie prędkość Mamby, kto wie gdzie byłby teraz.

Jednak nie to go zastanawiało, już nie raz stał w obliczu śmierci. Skanery wykryły coś w okolicy. Kapsuła ratunkowa. Okupowana. Charles stał przed dylematem.

Jonathan wyraźnie zaznaczył, że miało nie być żadnych świadków. A oto dryfował przed nim właśnie świadek – być może właśnie jego cel.

Z drugiej strony nie był pewien czy Shift pozwoli mu na strzelanie do kapsuły, zwłaszcza, że i tak zwijali się stąd jak najdalej mogli... W końcu podjął decyzję.

- Szlag by to. I tak nam nic nie zapłacą... Shift, wyślij sygnał ratunkowy i zwijamy się stąd. – Ornitopter jakby odetchnął z ulgą, wysyłając odpowiednie komendy do komputera pokładowego.

- Wysłać sygnatury statku? – Charles zastanowił się chwilę. Jeżeli taki sygnał wyśle kryminalista, na pewno służby zareagują szybciej niż normalnie. Z drugiej strony wyda się, kto za wszystkim stoi, a Bailey mu nie odpuści.

- Twoja decyzja. Ja mam dość tego wszystkiego.

- Załączam. Jest wojna, pewnie mają tych sygnałów na pęczki.

- Racja. – Chwila ciszy przerwana była tylko cichym buczeniem reaktora, gdzieś w tylnej części statku.

- Sygnał wysłany.

- Świetnie. Zmywajmy się stąd. Znajdź mi jakiś system, w którym moglibyśmy się ukryć. Najlepiej imperialny. – Nie minęło kilka sekund, a w przestrzeni dało się słyszeć charakterystyczny huk statku wchodzącego w hiperprzestrzeń.



Majestatyczna Korweta łagodnie wyszła z nadprzestrzeni i zatrzymała się przy polu szczątków. Specjalne skanery wysunęły się z kadłuba i rozpoczęły identyfikację.

- ASP Explorer, wyprodukowany w 3301-szym. Rejestracja Victor India November kreska Zero Jeden. To ten statek sir. A raczej to co z niego zostało. – Powiedział jeden z załogantów obsługujący skanery. Bailey odetchnął z ulgą. To był już któryś z kolei sygnał, który odwiedzali. Był zadowolony, że wreszcie udało im się odnaleźć ten właściwy. – Mam namiar na statek który wysłał sygnał ratunkowy... Chce pan usłyszeć? – Bailey wzruszył ramionami. Nie zdziwiłby się, gdyby był nim właśnie ten ASP, ale sądził, że ta załoga była wystarczająco doświadczona, by zawracać mu głowę czymś nieważnym.

- Czemu nie?

- Mamba, rok produkcji 3308-my, rejestracja Oscar Romeo November kreska Jeden Pięć. Właściciel to...

- Charles Blake, wiem.

- Zgadza się Sir. - A więc Blake skończył robotę... Tylko gdzie się podziewa teraz? Nie przyleciał odebrać nagrody, a wcześniej mu się to nie zdarzyło... – Sir, obiekt na radarze. Okupowana kapsuła ratunkowa. – Oczy Jonathana momentalnie podjechały na szczyt czoła.

- A więc tak się chcesz bawić, co Blake..? – Mruknął pod nosem a głośniej powiedział: - Kapitanie, proszę zniszczyć..! – Nie dokończył, ponieważ statkiem wstrząsnęło od wybuchu, a przed iluminatorem przemknął jeden z flagowych statków sojuszu.

- Bandyci na szóstej!

- To sojusz!

- Musimy uciekać! – Zaczęli zewsząd wołać różni załoganci. Kapitan Korwety nie wiedział co się dzieje, Jonathan to widział. „Jeżeli wyjdziemy z tego żywi to już nie będzie Kapitanem” – Pomyślał Bailey.

- Eskadra wrogich Challengerów! – Zawołał ten sam załogant od skanerów.

- Nawigator! Kurs na system domowy! – Zawołał w końcu kapitan.

- Jest ustawiony!

- Ładować FSD!

- Chwila, macie mi rozwalić tą kapsułę! – Zawołał Bailey.

- Nie będę ryzykować życia moich ludzi dla głupiej kapsuły! – Usłyszał w odpowiedzi. Widząc, że nic nie zdziała, odwrócił się w stronę pustki za szybą, tylko by zaraz odskoczyć na widok rakiety, która przeleciała zaledwie metry od niego. – Pełna moc w silniki, zmywamy się stąd! – Po chwili po korwecie został tylko duży ślad napędu nadgwiezdnego. Tymczasem ratowniczy T6 do którego eskorty przydzielone były challengery, skończył skanować wrak i już miał skakać, gdy na jego skanerach pojawiło się coś jeszcze. Po chwili z jego ładowni wystrzelił limpe i zebrał samotnego Escape Poda, po czym statek wyruszył w drogę powrotną do stacji macierzystej.
Wiem, jestem dziwny. Ale to moja dziwność, teraz wy też będziecie musieli sobie z nią radzić.

A jak się nie podoba to krzyż na drogę i kulka w łeb.
Odpowiedz
#16


Odpowiedz


Podobne wątki
Wątek: Autor Odpowiedzi: Wyświetleń: Ostatni post
  Ucieczka w nieznane, a może znane? Elll 6 6,827 21.11.2016, 12:32 UTC
Ostatni post: Fenyl de Lechia



Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości