20.10.2023, 06:31 UTC
Kombinezony kosmiczne przeszły bardzo długą drogę, od wielkich, obszernych, niegramotnych kloców, z grubsza jedynie przypominających ludzką sylwetkę, do cudów techniki użytkowej, które można było nosić pod o rozmiar większym ubraniem. Wiele warstw materiałów o różnych właściwościach, ale o jednym zastosowaniu - utrzymaniu właściciela przy życiu, gdy właściwie sam wszechświat w swej bezpostaciowej osobie chce go zabić, zostało dzięki skomplikowanym procesom zespolonych w jedną, elastyczną bryłę, dopasowaną do noszącego. Materiał na dobrą sprawę był odporny na wszystko, oczywiście do pewnego stopnia. Ognioodporny, kuloodporny, próżnioszczelny, kwasoodporny, nie kruszył się przy nagłych zmianach temperatury, nie przepuszczał promieniowania pewnie wszystkich istniejących spektrum, z systemem wentylacji i cyrkulacji sprawiającym, że noszący nie utonie we własnym pocie czy ślinie, a powietrze będzie zawsze świeże. Dla większości ofiar wypadków, mniej lub bardziej umyślnych, kombinezony kosmiczne były tym, co pozwoliło im wrócić do domu, gdy absolutnie wszystko inne zawiodło. Dla garstki nieszczęśników, były ostatnim więzieniem, niekiedy na wiele dni, gdy taki pechowiec znalazł się w przestrzeni wyłącznie w kombinezonie. Cywile często krzyczeli po wielu dniach niekontrolowanego dryfu, by szybciej zużyć zaskakująco duży zapas powietrza, jak na tak małe zasobniki. Piekło bycia absolutnie samemu, cały czas i ciągle, bez możliwości jakiegokolwiek wpłynięcia na własne życie, zmierzające tak koszmarnie powoli do nieuniknionego końca zabijało najpierw człowieka, a dopiero potem organizm. Oczywiście krzyki, zarejestrowane w pamięci takiego kombinezonu często nie były świadome. Wojskowi zwykle byli bardziej opanowani. Ludzie wysyłani w bezduszną, morderczą przestrzeń, śmiali się w twarz każdemu wrogowi. Gdy był to inny pilot, łatwo było wygrać. Gdy wrogiem nie był człowiek, a sama rzeczywistości, chcąca powoli i okrutnie zamordować każdego człowieka w zasięgu zimnych szponów pustki, uśmiech zwycięstwa był o wiele trudniejszy do uzyskania, bo na całkowite zwycięstwo nie było szans. Ale nie niemożliwy. Ludzie na co dzień wysyłani w dziką przestrzeń znaleźli sposób, by zwyciężyć straszną, paraliżująco-przerażającą wizję wielodniowego dryfu w oczekiwaniu na nieuniknione i bardzo szybko nauczyli się jak oszukać panel medyczny kombinezonu, by nie blokował wtłaczania kolejnych leków zwiększających krzepliwość krwi, po wykryciu przedawkowania. Teraz było to gdzieniegdzie elementem szkolenia. Sprawdzanie wewnętrznej apteczki skafandra przed jego założeniem, co jest standardowym elementem jego codziennej obsługi, ratowało ludzi na wiele sposobów, nie zawsze ratując ich życie.
- Ty sobie świecisz czy mi? Jak mam tu cokolwiek znaleźć, jak wolisz oglądać dziurę niż to co w niej widać?
Snop światła nieznacznie zmienił swoje położenie i teraz przez ogromną wyrwę w poszyciu światło wpadało bardziej prostopadle niż wcześniej, co do pewnego stopnia ożywiło martwą przestrzeń. Na środku pancernego przedziału stał główny generator maszyny. Przyłącze dostarczające nieustannie paliwo było na długości kilku metrów wyraźnie opalone i zniekształcone od dużej temperatury, jaką niewątpliwie tu panowała. Sam blok generatora z góry nie wyglądał najgorzej, ale od boku był praktycznie rozerwany. Wyrzut energii uszkodził ścianę, która nawet nie przylegała bezpośrednio do okrętowego źródła zasilania, a mimo to zdobiło ją teraz potężne wgniecenie z pomarszczeniami lakieru, jakby szeroki taran uderzył w mur z plasteliny. Shahbaz powoli się przemieszczał dalej, omiatając dodatkowym strumieniem światła z latarki każdy cal, na który nie padało światło z góry. Wypalony wyciekiem paliwa kadłub stracił jakiekolwiek cechy charakterystyczne i teraz statek wyglądał jak każda inna Anaconda przed malowaniem. A własciwie bardziej jak świeżo po malowaniu mieszaniną sadzy i stolca osoby z chorą wątrobą. Przy rozerwaniu poszycia prawdopodobnie trwał cykl pompowania paliwa do układu pomocniczego, ciśnienie w zbiorniku było ogromne, a gdy bariera przestała istnieć, musiał wybuchnąć prawdziwy gejzer wysokoenergetycznej mieszanki na bazie wodoru, pokrywając cały statek wybitnie łatwopalną substancją, co podczas walki mogło się skończyć w tylko jeden sposób.
- Dziura się kończy, więc już mi nie pomożesz - powiedział do komunikatora. - Idę do przedziału napędu, potem ma górę.
Kolejne pancerne grodzia ustąpiły nie stawiając większego oporu. Bez elektronicznych systemów blokujących, przy warunkach zerowej grawitacji, było je otworzyć równie łatwo, co drzwiczki w domku dla lalek. Od razu dostrzegł rdzawą plamę pokrywającą połowę przedziału inżynieryjnego i to w trzech wymiarach oraz unoszące się wszędzie, poszarpane strzępy jaskrawego materiału, w towarzystwie okruchów wielowarstwowego quasi-szklanego kompozytu, gdzieniegdzie trzymającego się jeszcze ścianek rozerwanego hełmu. Całe pomieszczenie było jakby napęczniałe. Wyjście kolektora mocy, prowadzące do silników, praktycznie zniknęło, zastąpione nadtopioną dziurą. W swoich ostatnich chwilach, prawdopodobnie generator wyrzucił olbrzymie ilości energii, czego większość systemów nie mogła wytrzymać. Delikatne rdzenie napędu były przed tym zabezpieczone, dlatego gdy kolektor nie mógł przekazać fali energii dalej, zwyczajnie eksplodował, wyrzucając nadmiar energii gdzie tylko mógł. Widocznie w przedziale było wtedy jeszcze powietrze, a fala ciśnienia zbliżona do tego spotykanego przez grupy naukowców w jądrach gazowych gigantów, zmieniła nieszczęśnika próbującego przyspieszyć działanie napędu, w bliżej nieokreślony obiekt we wszystkich stanach skupienia. W przeciwieństwie do jakże smutnego i nieprzydatnego odkrycia niemożliwego do zebrania ciała w przedziale inżynieryjnym, inspekcja maszynowej części komory napędu nie przyniosła żadnych ciekawych obserwacji. Ta wyglądała wręcz nienaturalnie, w porównaniu do reszty statku. Czas tu jakby się zatrzymał. Wszelkie zniszczenia zaczynały się od dziobu, odrywając czołowe przedziały od reszty maszyny, ale rufa była praktycznie nietknięta, bo wgniecenia po niepenetrujących trafieniach wyglądały jak niewinny efekt błędu w obsłudze dźwigu przez bardzo nieuważnego stoczniowca. Pozostałe przedziały były rozerwane, niektóre wypalone, wszędzie były ślady walki i ogromnych zniszczeń, a tym czasem na rufie wszystkie panele dostępowe dysz, wszystkie wskaźniki, wszystkie instrumenty pomiarowe, a w końcu i wszystkie kable, wyglądały jak prosto z fabryki. Panele dostępowe nie były zaspawane przez płonące paliwo, jak w dziobowych silnikach manewrowych. Wskaźniki nie były rozbite, a kable nie stopiły się w jedną, nieregularnie pręgowaną dawnymi mocowaniami dżdżownicę. Nic nie wskazywało jak wygląda resztą statku. Jedynie w związku z brakiem mocy winda na przedział dowodzenia i przedziały załogi oczywiście nie działała, ale Shahbaz nie musiał wdrapywać się po schodach, bo zerowa grawitacja pozwalała po prostu płynąć na górny pokład. W ten sposób znalazł się na korytarzu za mostkiem. Atak musiał zaskoczyć załogę, bo przy szczelinie mniej więcej w połowie przejścia oparte były zwłoki prawdopodobnie kobiety, ale bez skafandra. Shahbaz mimowolnie odwrócił wzrok dostrzegając, że lewa ręka niknęła w szczelinie, która pozbawiła pokład powietrza, ale za samą szczeliną nie było widać, żeby ręka dalej była integralną częścią znalezionego ciała. Niestety los obdarzył Shahbaza bogatą wyobraźnią i mógł się domyślić jak wyglądały ostatnie chwile kolejnego znalezionego członka załogi. Gdy w końcu się zmusił, próbował zidentyfikować ciało, ale wzdęta i w paru miejscach pęknięta od ciśnienia twarz była absolutnie niemożliwa do identyfikacji. Nie był nawet w stanie stwierdzić czy nie była to znana mu przecież Misty, a ta przecież trzymała się blisko Kazika i jej identyfikacja już teraz mogłaby sporo ułatwić w przyszłości. Przyjrzał się dokładnie, dokładniej niż było to konieczne by stwierdzić, że twarz nie będzie w ogóle pomocna przy rozpoznaniu. Odwrócił się od ciała na dobre wiedząc, że tego widoku szybko nie zapomni, ale zdecydował się zająć myśli dalszym przeszukaniem. Przepłynął powoli wzdłuż kajut. Tam przynajmniej nikogo nie było, gdzieniegdzie tylko lewitowały nieprzytwierdzone do niczego przedmioty osobiste. Wejście na mostek było zablokowane. Elektryczne zasuwy, które powinny po rozkazie ewakuacji automatycznie się otworzyć, nie wpuściły nikogo do przedziału dowodzenia, a więc i do kapsuł ratunkowych. Widocznie przepełniony agonią okręt nie zareagował na polecenie ewakuacji. Albo takie polecenie nigdy nie padło.
- Przynajmniej nikt nie czeka pod drzwiami... - mruknął do siebie Shahabz, dodając sobie animuszu podkładając plastyczne ładunki wybuchowe.
Po kilku chwilach po konstrukcji statku rozszedł się prawdopodobnie ostatni dźwięk eksplozji i grodzie ustąpiły. Sam mostek wyglądał tragicznie. Już podczas zewnętrznych oględzin dało się zauważyć rozbity iluminator frontowy, jak i fioletowy samouszczelniacz wystający z kilku widocznych otworów, ale wnętrze wyglądało jeszcze gorzej. Jeśli ktoś siedział w fotelu oficera łączności, to pewnie nie poczuł jak ginie. Charakterystyczny ślad cięcia lasera bojowego maskował brak sporej części przedziału. Kapsuły ratunkowe jak na ironię były nietknięte i na pierwszy rzut oka sprawne, ale widocznie nie było komu z nich skorzystać. Prawa część mostka wyglądała jak zawalony szyb kopalni. Trafienie musiało zgnieść górne poszycie, a podpory ugięły się pod ogromną siłą, przez co zazwyczaj przestronny mostek w tamtym miejscu wyraźnie się skurczył, ale to nie było najważniejsze, co znajdowało się na mostku. Centralne miejsce zajmował fotel pilota, teraz idealnie oświetlany przez reflektory zawieszonego za rozbitym oknem okrętu. Shahbaz z żalem stwierdził, że to miejsce dalej zajmuje pilot. Ostrożnie podpłynął odpychając się od śluzy nogami, wbrew wszelkiej racjonalności kładąc rękę na pękatej kaburze. Oczywiście przypięta pasami do fotela postać nie żyła, o czym świadczyła krwawa miazga zastępująca nieszczęśnikowi klatkę piersiową i brzuch. Mimo to jedna ręką dalej spoczywała ma drążku sterowym, jedynie druga była nienaturalnie wykręcona do tyłu. Gdyby ktoś spojrzał z profilu mógłby uznać, że oto człowiek ten trwa na swoim stanowisku tak jak przez poprzednie wachty. Ale to nie było najważniejsze dla Shahbaza, ignorującego niemalże teatralną pozę trupa, będącego od teraz nowym archetypem Syzyfa, któremu śmierć nie okazała litości, by zakończyć bezcelową pracę. Niestety zasilanie skafandra było umieszczone tam, gdzie teraz była wielka dziura pozwalająca przyjrzeć się zniekształconym organom wewnętrznym, więc w ostatnich chwilach życia pilot zdążył jeszcze doprowadzić do zaparowania pozbawionego wentylacji hełmu i teraz ścięta zerem absolutnym warstewka szronu przyozdobiona nielicznymi, karmazynowymi kryształkami uniemożliwiała przyjrzenie się twarzy pilota. Z pewną niechęcią sięgnął po przecinak. Zabezpieczenia kombinezonu nie pozwalały zdjąć hełmu nikomu poza właścicielem oraz służbami medycznymi, ale przy wykryciu otaczającego zerowego ciśnienia blokada bezwładnościowa uniemożliwiała to nawet ratownikom i właścicielowi, dlatego Shahbaz wykorzystał od razu przecinak, a nie klucz medyczny. Gdy przyłbica wreszcie puściła, ukazała się twarz lekko opalona na policzkach co było świadectwem braku wprawy Shahbaza jako operatora plazmowego przecinaka. Przed ustami wciąż unosiły się czerwone krople ścięte chłodem w kryształki, a oczy wciąż patrzyły w nieistniejący, odległy punkt. Policzki lekko zapadnięte, włosy w nieładzie, silnie zarysowana żuchwa i zapewne swego czasu pielęgnowany zarost. Tą twarz można już było uznać za podstawę do rozpoznania jej właściciela. I Shahbaz bezbłędnie dokonał identyfikacji negatywnej. Nie był to Kazik.
- Nie ma go tu. Zwijamy się. Wylicz na jaki kurs musimy zepchnąć ten wrak, żeby skończył w lokalnej gwieździe.
Pogrzeby w przestrzeni kosmicznej to specyficzne wydarzenia. Nie ma trumien, nie ma grobów, nie ma urn, nie ma łez, nie ma tablic, nie ma nawet lamentu podrywającego serce, bo dźwięk nie rozchodzi się w pustce. Z resztą i lamentować nie ma komu. Tylko "szczęściarze" mają możliwość zobaczenia bliskich zaginionych w dzikiej przestrzeni podczas ostatniego pożegnania. Wszechświat jest ogromny i w każdym miejscu tak samo morderczy. Uciekinierzy, łowcy, odgrywcy, piraci, koloniści... Wszyscy ginęli sami. Prawie nigdy nie ma nikogo obok. Nikt też nie przeszukuje martwych wraków, bo te są martwe nie bez powodu. Gdyby nie poszukiwania Kazika, Shahbaz też nie zainteresował by się tą wielką tragedią, lecz w małej skali. Jakimś cudem akurat ten wrak znajdował się w tym miejscu, gdzie mógłby się znajdować "Boski Aligator" i wszystkie kapsuły ratunkowe miał dalej na pokładzie, co znaczyło ni mniej ni więcej to, że kto był na pokładzie w trakcie ataku, już go nie opuścił. Oczywiście musiał to sprawdzić. Los zbyt często grał mu na nosie, żeby nie dopuszczał możliwości, że to ktoś inny upolował Kazika, nawet nieświadom tego jak wielkie zagrożenie zatrzymuje. Statek w swoich ostatnich chwilach musiał przypominać pochodnię, zewnętrze poszycie było doszczętnie wypalone, dlatego Shahbaz musiał zejść na pokład by cokolwiek ustalić. Lecz ta wypalona skorupa była grobem dla kogoś innego. Takich statków w przestrzeni było mnóstwo. Tysiące i setki tysięcy ton dryfujących bezwiednie, będących sarkofagami dla ostatnich ludzi, których te statki obchodziły. Ale i sama przestrzeń była abstrakcyjnie wielka. Ludzkość poznała miliony systemów w zasięgu podróży, ale w miażdżącej większości nigdy nie była. Same systemy też były ogromnymi przestrzeniami. Gdyby wszystkie ludzkie osady, wszystkich ludzi, ich statki, stacje, konstrukcje przenieść do jednego systemu, nawet małego, którego gwiazda nie wiąże swoją grawitacją zbyt daleko, dalej nie byłoby tłoczno.
- Masz już wyliczony kurs? - zapytał wchodząc na mostek już swojej jednostki.
- Tak, sir. Wszystko gotowe do wykonania manewru.
Shahabz skinął głową, patrząc się przez iluminator na rozwalony wrak. Siostrzana jednostka "Merciful Enforcera" nie przypominała już wyrobu ludzkich rąk, a jednak ta charakterystyczna linia kadłuba dalej pozostawała rozpoznawalna. I teraz właśnie drugi statek tego samego typu miał użyczyć mocy swoich silników, by raz na zawsze zakończyć istnienie nieznanego statku. Ostatni możliwy akt miłosierdzia. Rzecz przynależna gatunkowi ludzkiemu - śmierć dla ludzi nigdy nie jest końcem. Niezależnie od wiary, życie człowieka wywiera niezmazywalne piętno na życiu innych, stając się integralną częścią historii, dlatego tak jak ostatnia myśl nie kończyła rozwoju ludzkości, tak ostatnie tchnienie nie kończyło dzieła życia, które składało się na co raz lepszy świat. Ale przy tym wszystkim, po człowieku nie zostawał ślad. Ludzie tak już mają, że kontynuują życie innego człowieka swoim życiem, ale trup musiał zniknąć. Na początku wynikało to z oczywistej troski o zdrowie publiczne, ale obecnie nie było już większego problemu, by zachować czyjeś ciało na zawsze. Mimo to, nie praktykowano tego. Okazało się, że ludzie nie chcą zachować ciał zmarłych, nawet bez żadnych komplikacji czy utrudnień. Odpowiedź na pytanie dlaczego okazała się równie prosta, co oczywista. Przecież nie chodziło o wątpliwości przed podtrzymywaniem więzi z samym zmarłym. Nie chodziło o problemy praktyczne, bo te już od kilku wieków nie istniały w ogóle. Nie chodziło o kwestie kosztów, bo procesy sterylizacji i zabezpieczenia zwłok były by przy masowym zastosowaniu tanie i proste. Chodziło o najprostszy i najpospolitszy strach. Strach przed śmiercią. Ciało pozbawione ducha przypominało, że śmierć jest nieunikniona. Że śmierć dotyka każdego i zabiera każdego. Że nie ma przed śmiercią bariery, nie ma przed nią ochrony. Że nie zważa na nic, nie uznaje świętości i nie odwraca wzroku od plugastwa. I może być blisko. Dlatego ciało musiało zniknąć. Dlatego krematoria były na prawie każdej stacji kosmicznej i często były wpięte w system ogrzewania instalacji. Dlatego trumny wyrzucane były w przestrzeń i były śledzone przez wilgotne oczy aż stawały się nie do odróżnienia od rozgwieżdżonego nieba. Dlatego właśnie teraz nieznana jednostka, będąca grobowcem dla co najmniej trzech ludzi, popchnięta przez okręt Shahbaza, musiała dryfować na spotkanie z nieuniknionym końcem w lokalnej gwieździe. Zresztą i sam pogrzeb miał w tej sytuacji znikome znaczenie. Z nadaną przez okręt Shahbaza prędkością, nieznany statek będzie dryfował przez dziesiątki lat, nim spotka swój ostateczny koniec, co w sumie jeszcze bardziej upodabniało ten przyjęty w niektórych regionach galaktyki zwyczaj, do dawnych tradycji grzebania zwłok w ziemi, które również przez wiele lat były tuż obok innych ludzi, a jednak uważano ich temat za zamknięty. Ale tak trzeba. A przynajmniej tak uważał Shahbaz. Wyprawienie choćby symbolicznego pogrzebu było identycznym obowiązkiem, jak ściganie zbrodniarza. Tak samo było czymś czego nie chciał, a czemu nie mógł się oprzeć. Uciążliwy obowiązek, który spadł na niego niespodziewanie i absolutnie wbrew woli. Mógłby teraz siedzieć w niewielkiej konstrukcji i popijać ulubioną herbatę ponad osiem tysięcy lat świetlnych od Sol - matecznika ludzkości, a nie być pogardzanym przez wszystkich, dla których słowo "łowca" było synonimem dla "łupieżca". Poprzednio to właśnie podczas wyprawy z Kazikiem znalazł śnieżnobiałą planetę, z powierzchnią wyciosaną ze skalnych monolitów, o zawsze jasnym, błękitnym niebie, wpadającym w zieleń tuż przy horyzoncie, którą zaczął nazywać domem. Przez wiele miesięcy przywoził tam w ścisłej tajemnicy prefabrykaty i potrzebny sprzęt, by mieć swoje miejsce gdzieś poza pokładem statku. Mała kolonia na razie nie była jeszcze samowystarczalna, ale niewielkie poletko paneli słonecznych pozwoliło przejść z jedzenia suchych racji żywnościowych, do gotowania ciepłych posiłków. A tymczasem na pokładzie okrętu pościgowego znów do menu wróciły suche racje, a zamiast herbaty, której parzenie było dla Shahbaza ważnym elementem dnia, był zmuszony pić gotowe do spożycia napoje energetyczne, stawiające na nogi nieco skuteczniej niż klasyczny napar z liści, bynajmniej nie z powodu problemów z zasilaniem - zwyczajnie nie było czasu na gotowanie. Poszukiwania zajmowały życie bardziej niż Shahbaz był skłonny przyznać. Gdy tylko wpadał na bezpośredni trop, zaczynał pościg, ale zbieg nie ułatwiał zadania. Nie zostawał zbyt długo w jednym miejscu. Łatał od stacji do stacji, gdzie jak donosiły pozyskiwane na różny sposób źródła - uzupełniał zaopatrzenie. Widocznie uciekał w pośpiechu i nie miał na pokładzie żywności i wody na długą podróż, jeden informator wskazał, że musiał też naprawiać swój statek, co sugerowało brak sprzętu remontowego. To był jak dotąd jedyny łut szczęścia, jaki miało wysłannicy sprawiedliwości - Kazik musiał się trzymać szlaku, więc Łowcy również nie musieli się oddalać od bezpiecznej okolicy rzadkich posterunków ludzkości, wyrywających należną jej przestrzeń z rąk bezdusznego kosmosu. Ale mimo to, gdy Kazik urwał się po raz pierwszy, pozostawał nieuchwytny. Skanowanie boi komunikacyjnych, satelitów wspomagających podejście do stacji, przesłuchiwanie personelu, wszystko to pozwalało Łowcom być tuż obok, cały czas wywierać presję, ale jednak być krok za nim. Nie udało się też ustalić po co Kazik w ogóle leci do Kolonii, a to już było niepokojące. Tak jak powoli oddalający się wrak już zniknął z pola widzenia i tylko co kilka chwil przesłaniał jakąś pomniejszą gwiazdę, tak Kazik pewnie miał możliwość zniknięcia w Kolonii, inaczej nie wybierałby się na taką eskapadę, bo jednak człowieka w ruchu łatwiej dostrzec. Skoro więc Kazik nie schował się pod kamieniem, w Kolonii musiało być coś cennego. Jakaś część Shahbaza chciałaby wierzyć, że jakiś dowód niewinności. Że Kazik im się wywinie, wyjaśni niejasności i wszystko będzie jak dawniej, a sprawa rozejdzie się po kościach. Ale umysł podpowiadał, że to tak nie zadziała. Że Kazik ucieka, żeby się skuteczniej ukryć. Że nie mogą pozwolić mu się wywinąć. Że może organizując masowy mord kogoś przegapił, a teraz leci tam dokończyć co zaczął. Że ktoś musi położyć temu kres. A niewdzięczny los postawił akurat jego w tej pozycji. Tysiące zabijaków o wiele lepszych w walce od niego, ale to akurat jemu los kazał porzucić budowę domu, by ruszyć za dawnym towarzyszem. I pewnego dnia może ktoś wejdzie na pokład porzuconego, wypalonego wraku, zbada uszkodzenia statku, przyjrzy się rozwalonym modułom, może nawet przeskanuje pierwiastki śladowe by odkryć jakie modyfikacje skrywał ten czy inny element nim zmienił się w bezkształtną kupę stopionego złomu, by wreszcie trafić na mostek i znaleźć kolejne zwłoki. Albo Shahbaza, albo Kazika. Innej opcji nie ma. I oby był to ostatni trup tej historii.
- Ty sobie świecisz czy mi? Jak mam tu cokolwiek znaleźć, jak wolisz oglądać dziurę niż to co w niej widać?
Snop światła nieznacznie zmienił swoje położenie i teraz przez ogromną wyrwę w poszyciu światło wpadało bardziej prostopadle niż wcześniej, co do pewnego stopnia ożywiło martwą przestrzeń. Na środku pancernego przedziału stał główny generator maszyny. Przyłącze dostarczające nieustannie paliwo było na długości kilku metrów wyraźnie opalone i zniekształcone od dużej temperatury, jaką niewątpliwie tu panowała. Sam blok generatora z góry nie wyglądał najgorzej, ale od boku był praktycznie rozerwany. Wyrzut energii uszkodził ścianę, która nawet nie przylegała bezpośrednio do okrętowego źródła zasilania, a mimo to zdobiło ją teraz potężne wgniecenie z pomarszczeniami lakieru, jakby szeroki taran uderzył w mur z plasteliny. Shahbaz powoli się przemieszczał dalej, omiatając dodatkowym strumieniem światła z latarki każdy cal, na który nie padało światło z góry. Wypalony wyciekiem paliwa kadłub stracił jakiekolwiek cechy charakterystyczne i teraz statek wyglądał jak każda inna Anaconda przed malowaniem. A własciwie bardziej jak świeżo po malowaniu mieszaniną sadzy i stolca osoby z chorą wątrobą. Przy rozerwaniu poszycia prawdopodobnie trwał cykl pompowania paliwa do układu pomocniczego, ciśnienie w zbiorniku było ogromne, a gdy bariera przestała istnieć, musiał wybuchnąć prawdziwy gejzer wysokoenergetycznej mieszanki na bazie wodoru, pokrywając cały statek wybitnie łatwopalną substancją, co podczas walki mogło się skończyć w tylko jeden sposób.
- Dziura się kończy, więc już mi nie pomożesz - powiedział do komunikatora. - Idę do przedziału napędu, potem ma górę.
Kolejne pancerne grodzia ustąpiły nie stawiając większego oporu. Bez elektronicznych systemów blokujących, przy warunkach zerowej grawitacji, było je otworzyć równie łatwo, co drzwiczki w domku dla lalek. Od razu dostrzegł rdzawą plamę pokrywającą połowę przedziału inżynieryjnego i to w trzech wymiarach oraz unoszące się wszędzie, poszarpane strzępy jaskrawego materiału, w towarzystwie okruchów wielowarstwowego quasi-szklanego kompozytu, gdzieniegdzie trzymającego się jeszcze ścianek rozerwanego hełmu. Całe pomieszczenie było jakby napęczniałe. Wyjście kolektora mocy, prowadzące do silników, praktycznie zniknęło, zastąpione nadtopioną dziurą. W swoich ostatnich chwilach, prawdopodobnie generator wyrzucił olbrzymie ilości energii, czego większość systemów nie mogła wytrzymać. Delikatne rdzenie napędu były przed tym zabezpieczone, dlatego gdy kolektor nie mógł przekazać fali energii dalej, zwyczajnie eksplodował, wyrzucając nadmiar energii gdzie tylko mógł. Widocznie w przedziale było wtedy jeszcze powietrze, a fala ciśnienia zbliżona do tego spotykanego przez grupy naukowców w jądrach gazowych gigantów, zmieniła nieszczęśnika próbującego przyspieszyć działanie napędu, w bliżej nieokreślony obiekt we wszystkich stanach skupienia. W przeciwieństwie do jakże smutnego i nieprzydatnego odkrycia niemożliwego do zebrania ciała w przedziale inżynieryjnym, inspekcja maszynowej części komory napędu nie przyniosła żadnych ciekawych obserwacji. Ta wyglądała wręcz nienaturalnie, w porównaniu do reszty statku. Czas tu jakby się zatrzymał. Wszelkie zniszczenia zaczynały się od dziobu, odrywając czołowe przedziały od reszty maszyny, ale rufa była praktycznie nietknięta, bo wgniecenia po niepenetrujących trafieniach wyglądały jak niewinny efekt błędu w obsłudze dźwigu przez bardzo nieuważnego stoczniowca. Pozostałe przedziały były rozerwane, niektóre wypalone, wszędzie były ślady walki i ogromnych zniszczeń, a tym czasem na rufie wszystkie panele dostępowe dysz, wszystkie wskaźniki, wszystkie instrumenty pomiarowe, a w końcu i wszystkie kable, wyglądały jak prosto z fabryki. Panele dostępowe nie były zaspawane przez płonące paliwo, jak w dziobowych silnikach manewrowych. Wskaźniki nie były rozbite, a kable nie stopiły się w jedną, nieregularnie pręgowaną dawnymi mocowaniami dżdżownicę. Nic nie wskazywało jak wygląda resztą statku. Jedynie w związku z brakiem mocy winda na przedział dowodzenia i przedziały załogi oczywiście nie działała, ale Shahbaz nie musiał wdrapywać się po schodach, bo zerowa grawitacja pozwalała po prostu płynąć na górny pokład. W ten sposób znalazł się na korytarzu za mostkiem. Atak musiał zaskoczyć załogę, bo przy szczelinie mniej więcej w połowie przejścia oparte były zwłoki prawdopodobnie kobiety, ale bez skafandra. Shahbaz mimowolnie odwrócił wzrok dostrzegając, że lewa ręka niknęła w szczelinie, która pozbawiła pokład powietrza, ale za samą szczeliną nie było widać, żeby ręka dalej była integralną częścią znalezionego ciała. Niestety los obdarzył Shahbaza bogatą wyobraźnią i mógł się domyślić jak wyglądały ostatnie chwile kolejnego znalezionego członka załogi. Gdy w końcu się zmusił, próbował zidentyfikować ciało, ale wzdęta i w paru miejscach pęknięta od ciśnienia twarz była absolutnie niemożliwa do identyfikacji. Nie był nawet w stanie stwierdzić czy nie była to znana mu przecież Misty, a ta przecież trzymała się blisko Kazika i jej identyfikacja już teraz mogłaby sporo ułatwić w przyszłości. Przyjrzał się dokładnie, dokładniej niż było to konieczne by stwierdzić, że twarz nie będzie w ogóle pomocna przy rozpoznaniu. Odwrócił się od ciała na dobre wiedząc, że tego widoku szybko nie zapomni, ale zdecydował się zająć myśli dalszym przeszukaniem. Przepłynął powoli wzdłuż kajut. Tam przynajmniej nikogo nie było, gdzieniegdzie tylko lewitowały nieprzytwierdzone do niczego przedmioty osobiste. Wejście na mostek było zablokowane. Elektryczne zasuwy, które powinny po rozkazie ewakuacji automatycznie się otworzyć, nie wpuściły nikogo do przedziału dowodzenia, a więc i do kapsuł ratunkowych. Widocznie przepełniony agonią okręt nie zareagował na polecenie ewakuacji. Albo takie polecenie nigdy nie padło.
- Przynajmniej nikt nie czeka pod drzwiami... - mruknął do siebie Shahabz, dodając sobie animuszu podkładając plastyczne ładunki wybuchowe.
Po kilku chwilach po konstrukcji statku rozszedł się prawdopodobnie ostatni dźwięk eksplozji i grodzie ustąpiły. Sam mostek wyglądał tragicznie. Już podczas zewnętrznych oględzin dało się zauważyć rozbity iluminator frontowy, jak i fioletowy samouszczelniacz wystający z kilku widocznych otworów, ale wnętrze wyglądało jeszcze gorzej. Jeśli ktoś siedział w fotelu oficera łączności, to pewnie nie poczuł jak ginie. Charakterystyczny ślad cięcia lasera bojowego maskował brak sporej części przedziału. Kapsuły ratunkowe jak na ironię były nietknięte i na pierwszy rzut oka sprawne, ale widocznie nie było komu z nich skorzystać. Prawa część mostka wyglądała jak zawalony szyb kopalni. Trafienie musiało zgnieść górne poszycie, a podpory ugięły się pod ogromną siłą, przez co zazwyczaj przestronny mostek w tamtym miejscu wyraźnie się skurczył, ale to nie było najważniejsze, co znajdowało się na mostku. Centralne miejsce zajmował fotel pilota, teraz idealnie oświetlany przez reflektory zawieszonego za rozbitym oknem okrętu. Shahbaz z żalem stwierdził, że to miejsce dalej zajmuje pilot. Ostrożnie podpłynął odpychając się od śluzy nogami, wbrew wszelkiej racjonalności kładąc rękę na pękatej kaburze. Oczywiście przypięta pasami do fotela postać nie żyła, o czym świadczyła krwawa miazga zastępująca nieszczęśnikowi klatkę piersiową i brzuch. Mimo to jedna ręką dalej spoczywała ma drążku sterowym, jedynie druga była nienaturalnie wykręcona do tyłu. Gdyby ktoś spojrzał z profilu mógłby uznać, że oto człowiek ten trwa na swoim stanowisku tak jak przez poprzednie wachty. Ale to nie było najważniejsze dla Shahbaza, ignorującego niemalże teatralną pozę trupa, będącego od teraz nowym archetypem Syzyfa, któremu śmierć nie okazała litości, by zakończyć bezcelową pracę. Niestety zasilanie skafandra było umieszczone tam, gdzie teraz była wielka dziura pozwalająca przyjrzeć się zniekształconym organom wewnętrznym, więc w ostatnich chwilach życia pilot zdążył jeszcze doprowadzić do zaparowania pozbawionego wentylacji hełmu i teraz ścięta zerem absolutnym warstewka szronu przyozdobiona nielicznymi, karmazynowymi kryształkami uniemożliwiała przyjrzenie się twarzy pilota. Z pewną niechęcią sięgnął po przecinak. Zabezpieczenia kombinezonu nie pozwalały zdjąć hełmu nikomu poza właścicielem oraz służbami medycznymi, ale przy wykryciu otaczającego zerowego ciśnienia blokada bezwładnościowa uniemożliwiała to nawet ratownikom i właścicielowi, dlatego Shahbaz wykorzystał od razu przecinak, a nie klucz medyczny. Gdy przyłbica wreszcie puściła, ukazała się twarz lekko opalona na policzkach co było świadectwem braku wprawy Shahbaza jako operatora plazmowego przecinaka. Przed ustami wciąż unosiły się czerwone krople ścięte chłodem w kryształki, a oczy wciąż patrzyły w nieistniejący, odległy punkt. Policzki lekko zapadnięte, włosy w nieładzie, silnie zarysowana żuchwa i zapewne swego czasu pielęgnowany zarost. Tą twarz można już było uznać za podstawę do rozpoznania jej właściciela. I Shahbaz bezbłędnie dokonał identyfikacji negatywnej. Nie był to Kazik.
- Nie ma go tu. Zwijamy się. Wylicz na jaki kurs musimy zepchnąć ten wrak, żeby skończył w lokalnej gwieździe.
Pogrzeby w przestrzeni kosmicznej to specyficzne wydarzenia. Nie ma trumien, nie ma grobów, nie ma urn, nie ma łez, nie ma tablic, nie ma nawet lamentu podrywającego serce, bo dźwięk nie rozchodzi się w pustce. Z resztą i lamentować nie ma komu. Tylko "szczęściarze" mają możliwość zobaczenia bliskich zaginionych w dzikiej przestrzeni podczas ostatniego pożegnania. Wszechświat jest ogromny i w każdym miejscu tak samo morderczy. Uciekinierzy, łowcy, odgrywcy, piraci, koloniści... Wszyscy ginęli sami. Prawie nigdy nie ma nikogo obok. Nikt też nie przeszukuje martwych wraków, bo te są martwe nie bez powodu. Gdyby nie poszukiwania Kazika, Shahbaz też nie zainteresował by się tą wielką tragedią, lecz w małej skali. Jakimś cudem akurat ten wrak znajdował się w tym miejscu, gdzie mógłby się znajdować "Boski Aligator" i wszystkie kapsuły ratunkowe miał dalej na pokładzie, co znaczyło ni mniej ni więcej to, że kto był na pokładzie w trakcie ataku, już go nie opuścił. Oczywiście musiał to sprawdzić. Los zbyt często grał mu na nosie, żeby nie dopuszczał możliwości, że to ktoś inny upolował Kazika, nawet nieświadom tego jak wielkie zagrożenie zatrzymuje. Statek w swoich ostatnich chwilach musiał przypominać pochodnię, zewnętrze poszycie było doszczętnie wypalone, dlatego Shahbaz musiał zejść na pokład by cokolwiek ustalić. Lecz ta wypalona skorupa była grobem dla kogoś innego. Takich statków w przestrzeni było mnóstwo. Tysiące i setki tysięcy ton dryfujących bezwiednie, będących sarkofagami dla ostatnich ludzi, których te statki obchodziły. Ale i sama przestrzeń była abstrakcyjnie wielka. Ludzkość poznała miliony systemów w zasięgu podróży, ale w miażdżącej większości nigdy nie była. Same systemy też były ogromnymi przestrzeniami. Gdyby wszystkie ludzkie osady, wszystkich ludzi, ich statki, stacje, konstrukcje przenieść do jednego systemu, nawet małego, którego gwiazda nie wiąże swoją grawitacją zbyt daleko, dalej nie byłoby tłoczno.
- Masz już wyliczony kurs? - zapytał wchodząc na mostek już swojej jednostki.
- Tak, sir. Wszystko gotowe do wykonania manewru.
Shahabz skinął głową, patrząc się przez iluminator na rozwalony wrak. Siostrzana jednostka "Merciful Enforcera" nie przypominała już wyrobu ludzkich rąk, a jednak ta charakterystyczna linia kadłuba dalej pozostawała rozpoznawalna. I teraz właśnie drugi statek tego samego typu miał użyczyć mocy swoich silników, by raz na zawsze zakończyć istnienie nieznanego statku. Ostatni możliwy akt miłosierdzia. Rzecz przynależna gatunkowi ludzkiemu - śmierć dla ludzi nigdy nie jest końcem. Niezależnie od wiary, życie człowieka wywiera niezmazywalne piętno na życiu innych, stając się integralną częścią historii, dlatego tak jak ostatnia myśl nie kończyła rozwoju ludzkości, tak ostatnie tchnienie nie kończyło dzieła życia, które składało się na co raz lepszy świat. Ale przy tym wszystkim, po człowieku nie zostawał ślad. Ludzie tak już mają, że kontynuują życie innego człowieka swoim życiem, ale trup musiał zniknąć. Na początku wynikało to z oczywistej troski o zdrowie publiczne, ale obecnie nie było już większego problemu, by zachować czyjeś ciało na zawsze. Mimo to, nie praktykowano tego. Okazało się, że ludzie nie chcą zachować ciał zmarłych, nawet bez żadnych komplikacji czy utrudnień. Odpowiedź na pytanie dlaczego okazała się równie prosta, co oczywista. Przecież nie chodziło o wątpliwości przed podtrzymywaniem więzi z samym zmarłym. Nie chodziło o problemy praktyczne, bo te już od kilku wieków nie istniały w ogóle. Nie chodziło o kwestie kosztów, bo procesy sterylizacji i zabezpieczenia zwłok były by przy masowym zastosowaniu tanie i proste. Chodziło o najprostszy i najpospolitszy strach. Strach przed śmiercią. Ciało pozbawione ducha przypominało, że śmierć jest nieunikniona. Że śmierć dotyka każdego i zabiera każdego. Że nie ma przed śmiercią bariery, nie ma przed nią ochrony. Że nie zważa na nic, nie uznaje świętości i nie odwraca wzroku od plugastwa. I może być blisko. Dlatego ciało musiało zniknąć. Dlatego krematoria były na prawie każdej stacji kosmicznej i często były wpięte w system ogrzewania instalacji. Dlatego trumny wyrzucane były w przestrzeń i były śledzone przez wilgotne oczy aż stawały się nie do odróżnienia od rozgwieżdżonego nieba. Dlatego właśnie teraz nieznana jednostka, będąca grobowcem dla co najmniej trzech ludzi, popchnięta przez okręt Shahbaza, musiała dryfować na spotkanie z nieuniknionym końcem w lokalnej gwieździe. Zresztą i sam pogrzeb miał w tej sytuacji znikome znaczenie. Z nadaną przez okręt Shahbaza prędkością, nieznany statek będzie dryfował przez dziesiątki lat, nim spotka swój ostateczny koniec, co w sumie jeszcze bardziej upodabniało ten przyjęty w niektórych regionach galaktyki zwyczaj, do dawnych tradycji grzebania zwłok w ziemi, które również przez wiele lat były tuż obok innych ludzi, a jednak uważano ich temat za zamknięty. Ale tak trzeba. A przynajmniej tak uważał Shahbaz. Wyprawienie choćby symbolicznego pogrzebu było identycznym obowiązkiem, jak ściganie zbrodniarza. Tak samo było czymś czego nie chciał, a czemu nie mógł się oprzeć. Uciążliwy obowiązek, który spadł na niego niespodziewanie i absolutnie wbrew woli. Mógłby teraz siedzieć w niewielkiej konstrukcji i popijać ulubioną herbatę ponad osiem tysięcy lat świetlnych od Sol - matecznika ludzkości, a nie być pogardzanym przez wszystkich, dla których słowo "łowca" było synonimem dla "łupieżca". Poprzednio to właśnie podczas wyprawy z Kazikiem znalazł śnieżnobiałą planetę, z powierzchnią wyciosaną ze skalnych monolitów, o zawsze jasnym, błękitnym niebie, wpadającym w zieleń tuż przy horyzoncie, którą zaczął nazywać domem. Przez wiele miesięcy przywoził tam w ścisłej tajemnicy prefabrykaty i potrzebny sprzęt, by mieć swoje miejsce gdzieś poza pokładem statku. Mała kolonia na razie nie była jeszcze samowystarczalna, ale niewielkie poletko paneli słonecznych pozwoliło przejść z jedzenia suchych racji żywnościowych, do gotowania ciepłych posiłków. A tymczasem na pokładzie okrętu pościgowego znów do menu wróciły suche racje, a zamiast herbaty, której parzenie było dla Shahbaza ważnym elementem dnia, był zmuszony pić gotowe do spożycia napoje energetyczne, stawiające na nogi nieco skuteczniej niż klasyczny napar z liści, bynajmniej nie z powodu problemów z zasilaniem - zwyczajnie nie było czasu na gotowanie. Poszukiwania zajmowały życie bardziej niż Shahbaz był skłonny przyznać. Gdy tylko wpadał na bezpośredni trop, zaczynał pościg, ale zbieg nie ułatwiał zadania. Nie zostawał zbyt długo w jednym miejscu. Łatał od stacji do stacji, gdzie jak donosiły pozyskiwane na różny sposób źródła - uzupełniał zaopatrzenie. Widocznie uciekał w pośpiechu i nie miał na pokładzie żywności i wody na długą podróż, jeden informator wskazał, że musiał też naprawiać swój statek, co sugerowało brak sprzętu remontowego. To był jak dotąd jedyny łut szczęścia, jaki miało wysłannicy sprawiedliwości - Kazik musiał się trzymać szlaku, więc Łowcy również nie musieli się oddalać od bezpiecznej okolicy rzadkich posterunków ludzkości, wyrywających należną jej przestrzeń z rąk bezdusznego kosmosu. Ale mimo to, gdy Kazik urwał się po raz pierwszy, pozostawał nieuchwytny. Skanowanie boi komunikacyjnych, satelitów wspomagających podejście do stacji, przesłuchiwanie personelu, wszystko to pozwalało Łowcom być tuż obok, cały czas wywierać presję, ale jednak być krok za nim. Nie udało się też ustalić po co Kazik w ogóle leci do Kolonii, a to już było niepokojące. Tak jak powoli oddalający się wrak już zniknął z pola widzenia i tylko co kilka chwil przesłaniał jakąś pomniejszą gwiazdę, tak Kazik pewnie miał możliwość zniknięcia w Kolonii, inaczej nie wybierałby się na taką eskapadę, bo jednak człowieka w ruchu łatwiej dostrzec. Skoro więc Kazik nie schował się pod kamieniem, w Kolonii musiało być coś cennego. Jakaś część Shahbaza chciałaby wierzyć, że jakiś dowód niewinności. Że Kazik im się wywinie, wyjaśni niejasności i wszystko będzie jak dawniej, a sprawa rozejdzie się po kościach. Ale umysł podpowiadał, że to tak nie zadziała. Że Kazik ucieka, żeby się skuteczniej ukryć. Że nie mogą pozwolić mu się wywinąć. Że może organizując masowy mord kogoś przegapił, a teraz leci tam dokończyć co zaczął. Że ktoś musi położyć temu kres. A niewdzięczny los postawił akurat jego w tej pozycji. Tysiące zabijaków o wiele lepszych w walce od niego, ale to akurat jemu los kazał porzucić budowę domu, by ruszyć za dawnym towarzyszem. I pewnego dnia może ktoś wejdzie na pokład porzuconego, wypalonego wraku, zbada uszkodzenia statku, przyjrzy się rozwalonym modułom, może nawet przeskanuje pierwiastki śladowe by odkryć jakie modyfikacje skrywał ten czy inny element nim zmienił się w bezkształtną kupę stopionego złomu, by wreszcie trafić na mostek i znaleźć kolejne zwłoki. Albo Shahbaza, albo Kazika. Innej opcji nie ma. I oby był to ostatni trup tej historii.
![[Obrazek: OgkgpKE.png]](https://i.imgur.com/OgkgpKE.png)