LORE Ekspedycja do centrum
#11
12.10.3309


/.   .   ./
/Zapas paliwa na poziomie 27% i spada./
/Zanotowano 23 wstrząsy pod powierzchnią./
/Liczne wstrząsy wtórne./
/Zalecane natychmiastowe opuszczenie planety./
/Brak innych istotnych zmian./
/Brak odpowiedzi na wezwanie./

     Kolejna noc, kolejne sny. Większości nie pamiętam, choć wiem, że były. Pamiętam, że była powtórka z rozrywki. Trawa, drzewa, ocean, miasto, atak i rozpacz. Różnica była tylko w wyrazistości. Zbyt realistyczne. Potęguje to wrażenie niepokoju. Utrzymuje się ciągle. Nie wiem czemu, ale cały czas mam schowane gdzieś za logicznym rozumowaniem wrażenie śmierci i niepewność przyszłości. Nie daje to spokoju. Coraz ciężej się skupić na teraźniejszości. Nie potrafię tego wyjaśnić słowami. Zaplanowanie działań jest znacząco utrudnione. Nie wolno mi się zamyślać. Skupienie na celu. Cel… Szyba. Krzem. Zalepić dziurę. To jest ważne. Zaraz… Nie. Najpierw system. W tej sytuacji chyba będzie rozsądnie polegać na jego danych. Sam mogę sobie nie poradzić.

     Stan wnętrza kokpitu jest tragiczny, ale wystrojem zajmę się innym razem. Po kilkunastu próbach i jednej wycieczce za mury mojej tymczasowej twierdzy po dodatkową porcję urobku udało się osiągnąć coś co było lepkie, zastygało na twarde i było w miarę przejrzyste. Test z użyciem młotka potwierdził oczekiwania co do wytrzymałości materiału. Pełen sukces. Jak skończyłem szpachlować jedną dziurę w szybie dotarło do mnie, że zrobiło się ciemno i nie wziąłem się za komputer. Trudno. Pomyłka i tyle. Dzień minął zaskakująco szybko, a jak się zastanowić, przypomnieć sobie, to mam wrażenie, że ruszałem się dosłownie jak mucha w smole. Ruchy powolne, niezgrabne, myślenie ociężałe, zamglone. Nieprzyjemne wrażenie.

     Skoro udało się zamknąć kwestię szyby, zapakowałem na statek wszystkie narzędzia i całą resztę bałaganu. Trzeba teraz usiąść i pogadać z komputerem… Zasilanie sprawne. HUD się włączył za trzecim razem. Okazało się, że śpiąc w kablach obluzowałem jakąś wtyczkę i to dlatego. Naprawiłem. Działa. Od razu włączyłem raport stanu. Hmm… Ciekawe. “Integralność kadłuba 2%”. W sumie zrozumiałe. Biorąc pod uwagę, że statek jest trzymany w całości zdawałoby się na taśmę i sznurek, to i tak niezły wynik. Z resztą nie wiem jak system widzi ten temat. Ilość dziur zaciemnia mu ocenę na pewno. Może uda się to obejść, bo nie wiem czy pozwoli wystartować. Podwozie częściowo sprawne. Włączę sterowanie ręczne, wyłączę czujniki i będzie dobrze. No, może dobrze nie będzie, ale się już nie przyczepi jak go tak oślepić. Dalej… Podtrzymywanie życia sprawne w 37%. Ujdzie. I tak będzie włączane w krytycznym momencie. Skafander wytrzyma. Instalacja paliwowa nie pokazuje odczytu. Komunikacja… Odczyty niezrozumiałe. Jakiś bełkot. Nieważne na razie. Maksymalna moc reaktora… słabo. 40%. Teoretycznie przy 25% powinno wszystko działać bez większych problemów. Zużycie mam niskie. Odłączone wszystko, co zbędne. Będzie dobrze. Następne co mamy? Silniki… Oj, tu może być problem. Jeden działa normalnie, ale osiągnie wg raportu maksymalnie 45% mocy. Reszta idzie na drugi silnik, który stracił zasilanie. Współdzielone przewody paliwowe… Kto to wymyślił… Trzeba będzie się tym zająć, bo mogę się nie wyrwać z pola grawitacyjnego. A i obciążenie instalacji może być przyczyną jakiegoś nieszczęścia. Lepiej naprawić. Szczelność kokpitu… Brak odczytu. To przetestuję jeśli wylecę z tego wulkanu gdzieś dalej. Teraz nieważne. Zapas paliwa… Cholera. 25 % niecałe. Do gwiazdy centralnej dolecę raczej, żeby dotankować. Zależnie ile pójdzie na lot w atmosferze. Konieczność ciągłego działania silników może gwałtownie zmniejszyć zapas paliwa. Opór atmosfery plus ciążenie powoduje większe zużycie. Dawno nie musiałem się tym przejmować. Dobra. Ogólna ocena raczej negatywna. Ale co ja mogę więcej zrobić? No, nic nie mogę. Musi być jak jest. Przynajmniej na tę chwilę. Rozruch przeszedł bez problemu, o dziwo. Dwa stabilizatory nie działają. Trzeba będzie ręcznie korygować. Dawno tak nie latałem. Może być wesoło. Z pewnego punktu widzenia. Żadnych dodatkowych alarmów. Wznoszenie poszło trochę opornie. Więcej mocy plus dodatkowe manewrowanie, żeby utrzymać poziom szybko zużyje paliwo. Trzeba szybko i ostrożnie. Nie idzie to w parze. Po powrocie muszę się zapisać na jakieś kursy doszkalające, bo moje nieprzygotowanie do lotu w takich warunkach jest zbyt zauważalne. O ile wrócę, bo patrząc realistycznie szanse są skromne. Nie chcę o tym teraz myśleć. Będzie, co ma być. Wzbiłem się na 160 metrów, akurat żeby prześlizgnąć się nad krawędzią. Mam pomysł jak schować tę uszkodzoną goleń, ale to przetestuję jak będzie się dało opuścić tę planetę. Na razie jeszcze się przyda. Wylądowałem kilka metrów od płachty z piachem. Trochę zbyt gwałtownie przez te stabilizatory, ale nic się chyba nie zepsuło. Za to wyłączone podtrzymywanie życia połączone z szybkim zejściem spowodowało zawroty głowy. Na tyle duże, że się trochę przestraszyłem. Wstałem trochę zbyt gwałtownie i upadłem na twarz. 

     Wstałem z bolącą głową, krew zaschła, nie wiem ile leżałem. Śluza była otwarta. Wyszedłem z trudem na zieloną łąkę, byłem cięższy. Ostre słońce potęgowało ból, niemal nie mogłem otworzyć oczu. Chyba był ranek. Obszedłem statek, żeby schować się w cieniu. Po chwili oczy się przyzwyczaiły. Wokół było dużo drzew. Dziwne takie. Połyskujący na niebiesko-srebrno gruby pień, gałęzie sprawiały wrażenie jakby były zbudowane z kryształu. Powyginane pod różnymi kątami, bez żadnych łukowatych fragmentów. Ostre kąty. Liści nie było. Tylko coś jak wielkie kanciaste gąbki porastające konary. Podobne do projektu stacji Coriolis. Wszystkie równe, jak odlane. Lekki wiatr kołysał tymi gąbkami. 150 metrów dalej był zielono-niebieski ocean. Iskrzył się od promieni słonecznych. Poczułem błogi spokój. Po lewej było miasto portowe. Biały wysoki mur, strzeliste wieże. Za murem wysokie na wieleset metrów smukłe wieże ze złotymi kopułami. Blask jaki to dawało w słońcu był niemal oślepiający. Do miasta kierowała się jakaś nawodna jednostka. Wielka, majestatyczna. Szaro-złoty kadłub i coś jak żagiel słoneczny na wysokim maszcie. A może jak latawiec? Nie wiem co to było, za daleko. Nade mną przeleciał w kierunku miasta statek. Długi, jasnozielony, obły. Wyróżniał się na tle ostrych krawędzi drzew. Nagle przyspieszył, jakby włączył dopalacz, usłyszałem huk jak przy przekraczaniu bariery dźwięku. Aż ziemia zadrżała. Tamta nawodna jednostka też znacząco przyspieszyła, była może kilometr od miasta. Usłyszałem dźwięk. Zły dźwięk. Włosy na głowie się jeżyły od niego. Bardzo niskie buczenie połączone z delikatnym bulgotaniem. Był coraz głośniejszy, zrobiło się ciemno, poczułem zmianę ciśnienia. Nietypowe. Spojrzałem w górę i zobaczyłem zbliżającego się molocha. Olbrzymi Okręt w kształcie ostrej strzały. Sprawiał wrażenie jakby był w stanie połknąć floty Imperium i Federacji na raz, nawet tego nie zauważając. Ciemnografitowy, niemal czarny. Z jego boków wyleciały tysiące mniejszych obiektów. Na początku pomyślałem, że to rakiety. Ustawiły się przed nim jak tarcza. Wielka żywa tarcza. Każdy z nich się ruszał, latał chaotycznie, a jednak kształt tej tarczy się nie zmieniał. Jak ławica. Drony? Myśliwce? A może coś jeszcze innego? Wymykało się to mojemu pojmowaniu. Na kadłubie zaczęły mu się rozjaśniać na rubinowo kolejno punkty. Było ich może 30. Nie. Nie rozjaśniać. Pulsowały. Powoli przygasały i rozjaśniały się na nowo, ale coraz mocniej. Z miasta wyleciały tysiące złotych światełek. I kolejne. I jeszcze raz. Formowały się w wirujący okrąg nad miastem. Wyglądało jak… Formowanie tarczy? Czy coś takiego… Ale nie. Za wolno. I nie tworzyły one kopuły, tylko coraz grubszy okrąg. Co chwila z różnych miejsc z murów wylatywały kolejne ich serie. W końcu nie dało się rozróżnić poszczególnych z braku lepszego określenia dronów. Ziemia ciągle drżała. Coraz mocniej. Z kilku miejsc w oceanie wyskakiwały takie same światła i dołączały do tamtych. Zaczął być słyszalny dźwięk jaki wydawały. Dzwoneczki, piszczenie, bulgotanie. Nie znam lepszego określenia. Dziwne, bo to daleko jednak, a nade mną buczał ten gigant. W oddali zobaczyłem 5 biegnących w moim kierunku postaci. Wysokie, smukłe jak te wieże. Coś krzyczały. Każda z nich miała coś, co określiłbym jako karabin. Nie wiem czy to były karabiny czy nie, ale takie wrażenie to sprawiało. Pobiegłem do statku po broń. Nie dam się schwytać. Złapałem karabin, szybko ustawiłem autodestrukcję w wypadku wykrycia życia poza mną w kokpicie i osłonięty fotelem pilota przykucnąłem ze skierowaną na śluzę bronią. Usłyszałem po chwili przerażający dźwięk. Wycie, świst, wrzaski, charczenie, płacz połączone w jedno. Momentalnie zrobiło się przeraźliwie jasno. Rubinowo. Ten błysk mnie niemal ogłuszył. Nie wiedziałem, że to możliwe. Zasłanianie oczu nie dawało absolutnie nic. Wypalało oczy, wypalało mózg, wypalało skórę. Całe powietrze zdawało się płonąć osiągając nieopisywalną temperaturę. Ziemia wibrowała jak szalona. Upadłem na podłogę. Ciemność.

/Przerwanie ekspedycji przed osiągnięciem celu nie do zaakceptowania./
Cmdr Rolenton

Odpowiedz




Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości