21.02.2017, 19:08 UTC
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 22.02.2017, 14:06 UTC przez TeddyPanda.)
Dzień Sto Dziewiętnasty - Wataha
Za pomocą konsoli łączności wywołałem sojuszników z Tailor Mesy. Po chwili usłyszałem znajomy, nieco zagłuszany przez zakłócenia miły kobiecy głos.
- Tailor Mesa zgłasza się! Jak się ma Wzgórze Pand?
- Dziękuję, nieźle. A wy?
- Wczoraj mieliśmy atak, ci cholerni Fioletowi. Nie rozumiem jak możecie utrzymywać z nimi przyjazne stosunki!
- W sumie wystarczy być miłym i robić to co mówią.
Kobieta z konsoli westchnęła, a następnie zmieniła temat.
- Rozumiem, że łączycie się w jakimś konkretnym celu.
- Ach tak! - potwierdziłem - Nasze magazyny nieco się zapełniają! mamy całkiem sporo skór i metalu. Moglibyście przysłać swoich ludzi, ponoć potrzebujecie materiałów.
- Oczywiście, oczywiście - zaśpiewała moja rozmówczyni - natychmiast wyślemy karawanę!
- Dzięki, to tyle i powodzenia!
- Wam też!
Zamknąłem połączenie i wyszedłem z pokoju łączności, który teraz służył też jako pracownia naukowa (zmieniliśmy nieco rozkład pomieszczeń). Przeszedłem przez pokój rekreacyjny, gdzie spotkałem Hectora, który starał się nauczyć gry w bilard Gabelę.
- Cześć Tadek! - zawołała dziewczyna - Hector jest w tym naprawdę niezły - powiedziała wskazując kijem, który dzierżyła na stół z bilami.
- To zagraj z Rene - powiedziałem uśmiechając się - Hector to przy nim płotka!
Hector zaczerwienił się nieco i udał rozbawionego. Wyszedłem na zewnątrz. Valencia już jakiś czas temu zasadziła róże, które pięknie kwitnęły tuż przy południowych drzwiach do bazy. Chwilę później zobaczyłem ją odpoczywającą w cieniu wzgórza. Gdy nasze oczy się spotkały dziewczyna rozchyliła dekolt i seksownie mrugnęła.
To jest życie!
Chwilę później minąłem Colon, która transportowała właśnie do bazy sporą rudę metalu.
- Ty nigdy sobie nie zrobisz przerwy - powiedziałem.
- Ta sielanka może minąć w każdej chwili - prychnęła
I dosłownie w tym momencie dostałem sygnał z sondy obserwacyjnej.
- Wywołałaś wilka z lasu! - rzuciłem do niej lekceważąco
- Lepiej sprawdź co to jest - poleciła
- Pewnie znowu jacyś frajerzy będą próbować nas załatwić! Nie wiem nawet czy powoływać ludzi, wieżyczki powinny sobie poradzić!
Colon upuściła rudę i sama z wściekłością włączyła swoje multinarzędzie. Przez chwilę wpatrywała się w niego z lekkim niedowierzaniem.
- Powołuj ludzi. Natychmiast! - krzyknęła
Uśmiechnąłem się.
- Kurde nie dramatyzuj
Tammy spojrzała na mnie z pogardą i wstrętem, jakbym właśnie paskudnie ją obraził.
- Tak?! - ryknęła - No to patrz do cholery!
Przystawiła mi do oczu swoje multinarzędzie, a ja na obrazie z kamer zobaczyłem biegnącą ku nam olbrzymią watahę wściekłych dzików. Było ich co najmniej kilkanaście! Wieżyczki w życiu sobie z nimi nie poradzą.
- Jasny gwint - przekląłem i szybko uruchomiłem sygnał ostrzegawczy - Wszyscy do broni i na pozycje! - krzyknąłem przez radio nie odwracają wzroku od obrazu zbliżającego się stada - mamy problem!
Udało nam się dobiec na pozycję zanim mordercza sfora dotarła na dziedziniec. Zajęliśmy pozycje w standardowym szyku - osoby z najkrótszą bronią czyli ja i Samantha przy wejściu do bazy. Następnie McClain i Hector z karabinami, które posiadały średni zasięg, aż po skrajną północ i południe gdzie stały Nana i Gabela z bronią długą czyli karabinem powtarzalnym i snajperskim. Przy samym wejściu oczywiście czekała Colon, która w razie wtargniecia miała dobić przeciwnika swoją pałką.
- Gotowi? - spytałem
Lecz zanim to się stało horda wściekłych zwierząt wybiegła z korytarza. Otworzyliśmy ogień ze swoich broni, a automatyczne wieżyczki zaczęły wypluwać pociski wiążąc zwierzęta w krzyżowym ogniu. Dziki wydały się jakby odporne na ból, bo pomimo licznych ran biegły dziko szarżując w naszą stronę. Co gorsza zwierzęta nieustannie napływały i wyglądały niczym stado wielkich szczurów! Było kwestią sekund kiedy przedrą się przez nasze umocnienia!
- Strzelać do cholery! - krzyczałem z wściekłością i wtedy jeden z dzików rzucił się na mnie gryząc i drapiąc swoimi wielkimi pazurami.
Dzik oberwał kolbą jednak to go nie zniechęciło i ponowił atak. Poczułem ból na klatce piersiowej, zwierzę powaliło mnie i rozpoczęła się mordercza szarpanina. Bestia zdarła i wypluła kawałek mojej skóry, a ja poczułem zapach swojej krwi. Na szczęście adrenalina nie pozwalała myśleć mi ani o silnie piekącej ranie, ani o strachu. W tym krótkim momencie moje myśli zostały zdegradowane do prostego instynktu, który mówił: Przeżyć - za wszelką cenę przeżyć! Udało mi się dosięgnąć spustu karabinu i wystrzeliłem serię pocisków które przebiły na wylot drapieżnika. Jego wnętrzności wypłynęły na moje ciało i przez chwilę nieomal nie zemdlałem czując smród jaki się z nich wydobywał. Zrzuciłem z siebie martwe ciało i wstałem na równe nogi.
- Tadek! - ryknęła Colon przez interkom.
Dziki już na dobre wdarły się do środka. Krew była dosłownie wszędzie.
- Tadek! - krzyknęła Colon jeszcze raz - Ratuj dziewczynę!
Puściłem się biegiem na północną część umocnień, a za mną pospieszyła Gabela, która również posiadała kilka ran spowodowanych ugryzieniami. Colon walczyła wręcz z trzyma dzikami na raz i mocno krwawiła. Samantha i Rene również byli mocno ranni. O dziwo nigdzie nie zobaczyłem Rene, jednak to nie przeraziło mnie aż tak jak upuszczony karabin snajperski.
- Zabieraj ją stąd!
Valencia leżała na ziemi w kałuży krwi. Była nieprzytomna i ciężko ranna. Pobiegłem w jej kierunku i wziąłem na ręce. Jasna cholera!
- Tadek? - wymamrotała z trudem na chwile odzyskując percepcję
- Jestem przy tobie, nic ci nie będzie.
Dopiero teraz zobaczyłem, że nie ma lewego kciuka, który najwyraźniej został odgryziony, a z kolei mały palec u prawej ręki został tak poszarpany, że nie miałem szans aby przywrócić go do sprawności. No chyba, że wrócimy kiedyś do bańki.
Po drodze zobaczyłem Rene. Kręcił się po okolicy bez broni, jakby wyraźnie zwariował.
- Tadek to ty? - spytał pijanym głosem
Nie odpowiedziałem i ruszyłem dalej. Przekląłem w myślach wiedząc, że szpital wciąż znajdował się w budowie dlatego kopniakiem otworzyłem drzwi do naszej sypialni i położyłem na łóżku Valencię, która ponownie straciła przytomność. Jak najszybciej pobiegłem po leki oraz opatrunki. Dziewczyna posiadała liczne rany kłute i szarpane. Zacząłem w pośpiechu oczyszczać rany, a następnie opatrywać ją by zatamować krwawienie, które nie ustępowało. Valencia miała też paskudną ranę postrzałową, która na szczęście znajdowała się w okolicach jamy brzusznej omijając płuca i serce. Po kilkunastu minutach skończyłem swoją pracę i ruszyłem na pomoc pozostałym.
Kiedy wybiegłem na zewnątrz zobaczyłem wracających do bazy kolonistów. Wszyscy byli we krwi. Colon była z tej grupy ranna najciężej, jednak zdawała się najlepiej znosić swoje obrażenia. W zasadzie jej mina sprawiała wrażenie jakby nic się nie stało. Hector z kolei wył z bólu trzymając się za prawe ucho i dopiero po chwili zobaczyłem, że jest tam wielka dziura, a ta część ciała została odgryziona, tak samo jak jego prawy palec wskazujący. Gabela w porównaniu do reszta wyszła bez szwanku, posiadała jedynie drobne zadrapania i ugryzienia. Tak samo jak Rene, który kompletnie się załamał i nie zwracał uwagi co się dzieje. Najgorzej jednak wyglądała Samantha, a najgorzej to mało powiedziane! Jej lewe oko zostało dosłownie wyłupane z oczodołu i wyraźnie krwawiła. Gabela z trudem pomagała jej iść o własnych siłach. Wyglądało to przerażająco w połączeniu z jej wyglądem. Przypominała wiedźmę, czy tam czarownicę ze starych baśni i legend.
Po raz pierwszy tak solidnie oberwaliśmy, jednak ja egoistycznie martwiłem się przede wszystkim o Valencię. Wiedziałem, że tej nocy nie zmrużę już oka, że muszę zająć się przede wszystkim swoimi przyjaciółmi mimo obrażeń, które poniosłem. Każdy potrzebował teraz mojej pomocy, każdy krwawił i cierpiał jak nigdy wcześniej. To będzie długa noc.
Ruszyłem w stronę Colon i chwyciłem ją na ręce.
- Sama sobie poradzę - warknęła
- Przepraszam - powiedziałem
- Za co?
- Za to, że zlekceważyłem zagrożenie
Dziewczyna prychnęła ale nie spróbowała się oswobodzić. Była wyczerpana, choć nie chciała o tym przyznać.
- Teraz to i tak nieważne.
I zamknęła oczy tracąc przytomność.
Zaniosłem ją do jej pokoju gdzie opatrzyłem i nakarmiłem, następnie przyszła kolej na Samanthę, Hectora a na samym końcu Gabelę. Później, gdy wiedziałem, że moim kolonistom nie zagraża niebezpieczeństwo sam się opatrzyłem. Krew była w każdym miejscu, na zewnątrz i wewnątrz, na korytarzach i na placu boju. Załamany Rene zasnął w trawie i mamrotał coś przez sen. Położyłem go w budynku więziennym, gdzie było jeszcze jedno wolne łóżko, po czym wróciłem do swojej sypialni i usiadłem przy Valencii. Nadal żyła.
Nigdy wcześniej tak nie oberwaliśmy! - pomyślałem znowu i jak nigdy zapragnąłem uciec z tej planety. Przez ostatnie dni zachowywaliśmy się jakby zapomniawszy jaki jest nasz cel. Jedynie Tammy zdawała się pamiętać, a ja przez swoją lekkomyślność naraziłem ich wszystkich na niebezpieczeństwo. I poniosłem za to karę.
Poczułem, że się rozklejam. Oczy napełniły mi się łzami i były to łzy pełne wstydu. Naraziłem ją na coś takiego!
- Nie umieraj - powiedziałem cicho.
Za pomocą konsoli łączności wywołałem sojuszników z Tailor Mesy. Po chwili usłyszałem znajomy, nieco zagłuszany przez zakłócenia miły kobiecy głos.
- Tailor Mesa zgłasza się! Jak się ma Wzgórze Pand?
- Dziękuję, nieźle. A wy?
- Wczoraj mieliśmy atak, ci cholerni Fioletowi. Nie rozumiem jak możecie utrzymywać z nimi przyjazne stosunki!
- W sumie wystarczy być miłym i robić to co mówią.
Kobieta z konsoli westchnęła, a następnie zmieniła temat.
- Rozumiem, że łączycie się w jakimś konkretnym celu.
- Ach tak! - potwierdziłem - Nasze magazyny nieco się zapełniają! mamy całkiem sporo skór i metalu. Moglibyście przysłać swoich ludzi, ponoć potrzebujecie materiałów.
- Oczywiście, oczywiście - zaśpiewała moja rozmówczyni - natychmiast wyślemy karawanę!
- Dzięki, to tyle i powodzenia!
- Wam też!
Zamknąłem połączenie i wyszedłem z pokoju łączności, który teraz służył też jako pracownia naukowa (zmieniliśmy nieco rozkład pomieszczeń). Przeszedłem przez pokój rekreacyjny, gdzie spotkałem Hectora, który starał się nauczyć gry w bilard Gabelę.
- Cześć Tadek! - zawołała dziewczyna - Hector jest w tym naprawdę niezły - powiedziała wskazując kijem, który dzierżyła na stół z bilami.
- To zagraj z Rene - powiedziałem uśmiechając się - Hector to przy nim płotka!
Hector zaczerwienił się nieco i udał rozbawionego. Wyszedłem na zewnątrz. Valencia już jakiś czas temu zasadziła róże, które pięknie kwitnęły tuż przy południowych drzwiach do bazy. Chwilę później zobaczyłem ją odpoczywającą w cieniu wzgórza. Gdy nasze oczy się spotkały dziewczyna rozchyliła dekolt i seksownie mrugnęła.
To jest życie!
Chwilę później minąłem Colon, która transportowała właśnie do bazy sporą rudę metalu.
- Ty nigdy sobie nie zrobisz przerwy - powiedziałem.
- Ta sielanka może minąć w każdej chwili - prychnęła
I dosłownie w tym momencie dostałem sygnał z sondy obserwacyjnej.
- Wywołałaś wilka z lasu! - rzuciłem do niej lekceważąco
- Lepiej sprawdź co to jest - poleciła
- Pewnie znowu jacyś frajerzy będą próbować nas załatwić! Nie wiem nawet czy powoływać ludzi, wieżyczki powinny sobie poradzić!
Colon upuściła rudę i sama z wściekłością włączyła swoje multinarzędzie. Przez chwilę wpatrywała się w niego z lekkim niedowierzaniem.
- Powołuj ludzi. Natychmiast! - krzyknęła
Uśmiechnąłem się.
- Kurde nie dramatyzuj
Tammy spojrzała na mnie z pogardą i wstrętem, jakbym właśnie paskudnie ją obraził.
- Tak?! - ryknęła - No to patrz do cholery!
Przystawiła mi do oczu swoje multinarzędzie, a ja na obrazie z kamer zobaczyłem biegnącą ku nam olbrzymią watahę wściekłych dzików. Było ich co najmniej kilkanaście! Wieżyczki w życiu sobie z nimi nie poradzą.
- Jasny gwint - przekląłem i szybko uruchomiłem sygnał ostrzegawczy - Wszyscy do broni i na pozycje! - krzyknąłem przez radio nie odwracają wzroku od obrazu zbliżającego się stada - mamy problem!
Udało nam się dobiec na pozycję zanim mordercza sfora dotarła na dziedziniec. Zajęliśmy pozycje w standardowym szyku - osoby z najkrótszą bronią czyli ja i Samantha przy wejściu do bazy. Następnie McClain i Hector z karabinami, które posiadały średni zasięg, aż po skrajną północ i południe gdzie stały Nana i Gabela z bronią długą czyli karabinem powtarzalnym i snajperskim. Przy samym wejściu oczywiście czekała Colon, która w razie wtargniecia miała dobić przeciwnika swoją pałką.
- Gotowi? - spytałem
Lecz zanim to się stało horda wściekłych zwierząt wybiegła z korytarza. Otworzyliśmy ogień ze swoich broni, a automatyczne wieżyczki zaczęły wypluwać pociski wiążąc zwierzęta w krzyżowym ogniu. Dziki wydały się jakby odporne na ból, bo pomimo licznych ran biegły dziko szarżując w naszą stronę. Co gorsza zwierzęta nieustannie napływały i wyglądały niczym stado wielkich szczurów! Było kwestią sekund kiedy przedrą się przez nasze umocnienia!
- Strzelać do cholery! - krzyczałem z wściekłością i wtedy jeden z dzików rzucił się na mnie gryząc i drapiąc swoimi wielkimi pazurami.
Dzik oberwał kolbą jednak to go nie zniechęciło i ponowił atak. Poczułem ból na klatce piersiowej, zwierzę powaliło mnie i rozpoczęła się mordercza szarpanina. Bestia zdarła i wypluła kawałek mojej skóry, a ja poczułem zapach swojej krwi. Na szczęście adrenalina nie pozwalała myśleć mi ani o silnie piekącej ranie, ani o strachu. W tym krótkim momencie moje myśli zostały zdegradowane do prostego instynktu, który mówił: Przeżyć - za wszelką cenę przeżyć! Udało mi się dosięgnąć spustu karabinu i wystrzeliłem serię pocisków które przebiły na wylot drapieżnika. Jego wnętrzności wypłynęły na moje ciało i przez chwilę nieomal nie zemdlałem czując smród jaki się z nich wydobywał. Zrzuciłem z siebie martwe ciało i wstałem na równe nogi.
- Tadek! - ryknęła Colon przez interkom.
Dziki już na dobre wdarły się do środka. Krew była dosłownie wszędzie.
- Tadek! - krzyknęła Colon jeszcze raz - Ratuj dziewczynę!
Puściłem się biegiem na północną część umocnień, a za mną pospieszyła Gabela, która również posiadała kilka ran spowodowanych ugryzieniami. Colon walczyła wręcz z trzyma dzikami na raz i mocno krwawiła. Samantha i Rene również byli mocno ranni. O dziwo nigdzie nie zobaczyłem Rene, jednak to nie przeraziło mnie aż tak jak upuszczony karabin snajperski.
- Zabieraj ją stąd!
Valencia leżała na ziemi w kałuży krwi. Była nieprzytomna i ciężko ranna. Pobiegłem w jej kierunku i wziąłem na ręce. Jasna cholera!
- Tadek? - wymamrotała z trudem na chwile odzyskując percepcję
- Jestem przy tobie, nic ci nie będzie.
Dopiero teraz zobaczyłem, że nie ma lewego kciuka, który najwyraźniej został odgryziony, a z kolei mały palec u prawej ręki został tak poszarpany, że nie miałem szans aby przywrócić go do sprawności. No chyba, że wrócimy kiedyś do bańki.
Po drodze zobaczyłem Rene. Kręcił się po okolicy bez broni, jakby wyraźnie zwariował.
- Tadek to ty? - spytał pijanym głosem
Nie odpowiedziałem i ruszyłem dalej. Przekląłem w myślach wiedząc, że szpital wciąż znajdował się w budowie dlatego kopniakiem otworzyłem drzwi do naszej sypialni i położyłem na łóżku Valencię, która ponownie straciła przytomność. Jak najszybciej pobiegłem po leki oraz opatrunki. Dziewczyna posiadała liczne rany kłute i szarpane. Zacząłem w pośpiechu oczyszczać rany, a następnie opatrywać ją by zatamować krwawienie, które nie ustępowało. Valencia miała też paskudną ranę postrzałową, która na szczęście znajdowała się w okolicach jamy brzusznej omijając płuca i serce. Po kilkunastu minutach skończyłem swoją pracę i ruszyłem na pomoc pozostałym.
Kiedy wybiegłem na zewnątrz zobaczyłem wracających do bazy kolonistów. Wszyscy byli we krwi. Colon była z tej grupy ranna najciężej, jednak zdawała się najlepiej znosić swoje obrażenia. W zasadzie jej mina sprawiała wrażenie jakby nic się nie stało. Hector z kolei wył z bólu trzymając się za prawe ucho i dopiero po chwili zobaczyłem, że jest tam wielka dziura, a ta część ciała została odgryziona, tak samo jak jego prawy palec wskazujący. Gabela w porównaniu do reszta wyszła bez szwanku, posiadała jedynie drobne zadrapania i ugryzienia. Tak samo jak Rene, który kompletnie się załamał i nie zwracał uwagi co się dzieje. Najgorzej jednak wyglądała Samantha, a najgorzej to mało powiedziane! Jej lewe oko zostało dosłownie wyłupane z oczodołu i wyraźnie krwawiła. Gabela z trudem pomagała jej iść o własnych siłach. Wyglądało to przerażająco w połączeniu z jej wyglądem. Przypominała wiedźmę, czy tam czarownicę ze starych baśni i legend.
Po raz pierwszy tak solidnie oberwaliśmy, jednak ja egoistycznie martwiłem się przede wszystkim o Valencię. Wiedziałem, że tej nocy nie zmrużę już oka, że muszę zająć się przede wszystkim swoimi przyjaciółmi mimo obrażeń, które poniosłem. Każdy potrzebował teraz mojej pomocy, każdy krwawił i cierpiał jak nigdy wcześniej. To będzie długa noc.
Ruszyłem w stronę Colon i chwyciłem ją na ręce.
- Sama sobie poradzę - warknęła
- Przepraszam - powiedziałem
- Za co?
- Za to, że zlekceważyłem zagrożenie
Dziewczyna prychnęła ale nie spróbowała się oswobodzić. Była wyczerpana, choć nie chciała o tym przyznać.
- Teraz to i tak nieważne.
I zamknęła oczy tracąc przytomność.
Zaniosłem ją do jej pokoju gdzie opatrzyłem i nakarmiłem, następnie przyszła kolej na Samanthę, Hectora a na samym końcu Gabelę. Później, gdy wiedziałem, że moim kolonistom nie zagraża niebezpieczeństwo sam się opatrzyłem. Krew była w każdym miejscu, na zewnątrz i wewnątrz, na korytarzach i na placu boju. Załamany Rene zasnął w trawie i mamrotał coś przez sen. Położyłem go w budynku więziennym, gdzie było jeszcze jedno wolne łóżko, po czym wróciłem do swojej sypialni i usiadłem przy Valencii. Nadal żyła.
Nigdy wcześniej tak nie oberwaliśmy! - pomyślałem znowu i jak nigdy zapragnąłem uciec z tej planety. Przez ostatnie dni zachowywaliśmy się jakby zapomniawszy jaki jest nasz cel. Jedynie Tammy zdawała się pamiętać, a ja przez swoją lekkomyślność naraziłem ich wszystkich na niebezpieczeństwo. I poniosłem za to karę.
Poczułem, że się rozklejam. Oczy napełniły mi się łzami i były to łzy pełne wstydu. Naraziłem ją na coś takiego!
- Nie umieraj - powiedziałem cicho.